Reklama

Niepotrzebni mogą odejść

"Głód", reż. Steve McQueen, Wielka Brytania/Irlandia 2008, Monolith Films / Nowe Horyzonty, premiera kinowa: 8 stycznia 2010 roku.

Po ponad półtora roku od canneńskiej premiery na ekrany polskich kin trafia w końcu jeden z najważniejszych obrazów zrealizowanych w ostatniej dekadzie. Jego twórcą jest debiutant, 40-letni Steve McQueen (nie mylić z nieżyjącym od 30 lat gwiazdorem "Bullitta"). Późny to wiek na początek kariery, jednak czarnoskóry reżyser zrobił swoją pierwszą fabułą zamieszanie niemal na miarę debiutu wszech czasów, Wellesowskiego "Obywatela Kane'a".

Nie po raz pierwszy historia XX-wiecznych walk Irlandczyków z brytyjskim imperializmem stanowi temat głośnego dzieła. W 1993 Daniel Day-Lewis zagrał złodziejaszka z Belfastu, który, niesłusznie posądzony o zorganizowanie zamachu i zabicie kilku osób, trafia za kratki na wiele lat ("W imię ojca", 7 nominacji do Oscara). W 2002 roku film o krwawo stłumionym przez wojsko brytyjskie pokojowym marszu w Irlandii Północnej objawił niezwykły talent Paula Greengrassa ("Krwawa niedziela", Złoty Niedźwiedź w Berlinie). W 2005 Patrick "Kicia" Braden, transwestyta przypadkowo wrzucony w środek konfliktu brytyjsko-irlandzkiego, obraca się na obcasie i opuszcza pole boju, nie chcąc plamić sobie fatałachów krwią walczących ("Śniadanie na Plutonie", 4 nagrody IFTA). Wszystkie powyższe tytuły bledną w cieniu "Głodu" (Złota Kamera w Cannes i 33 inne wyróżnienia).

Reklama

Film fabularyzuje autentyczną historię skazańców zakładu karnego Maze w 1981 roku próbujących wywalczyć dla siebie przywileje więźniów politycznych. Kilkuletnie protesty w postaci niezgody na penitencjarne uniformy, wylewania moczu na korytarze i rozmazywania kału na murach cel nie dały efektu, w wyniku czego Bobby Sands, jeden z liderów IRA, ogłasza głodówkę. Strajk ma doprowadzać do śmierci kolejnych więźniów do chwili, kiedy pozostałym przy życiu przywróci się polityczny status, odebrany przez ówczesną premier, Margaret Thatcher. Śmierć ponosi kolejnych dziewięciu.

"Głód" łączy mistrzostwo formalne z bogactwem tematycznym. Już w trakcie seansu szybko orientujemy się, że historia jest tylko tłem i pretekstem do opowiedzenia o procesie dehumanizacji, który odbywa się po każdej ze stron konfliktu. Odrzucająca fizjologia protestów zarośniętych skazańców odzianych tylko w koce jest skrzyżowana z sadyzmem i bestialstwem katujących ich strażników, poza murami zakładu odgrywających role oddanych mężów i ojców.

Wielkość filmu McQueena polega między innymi na tym, że nie staje po żadnej ze stron. Pozorną wyższość strażników reżyser temperuje w momentach ukazujących ich dylematy i wątpliwości. Wszystko mówiąca jest scena, w której zakrwawiona dłoń policjanta, Raya Lohana (świetny Stuart Graham), nerwowo odpala papierosa na mrozie. Niepewność, zagubienie, teraz spotęgowane, maluje się na jego twarzy już wcześniej, przed wyjściem do pracy. Za brutalnie znęcanie się nad więźniami zapłaci najwyższą karę - zginie zastrzelony przez terrorystę.

Podobnie nietuzinkowy jest obraz dysydentów. Partyzanci IRA, których kino niejednokrotnie odmalowywało w pięknych, bohaterskich barwach, tutaj sami siebie odzierają z wszelkiej godności po to tylko, by zawalczyć o godne traktowanie. W porażających scenach starć z klawiszami, choć upokorzeni i spałowani, to jednak oni wychodzą z twarzą. Konsekwentnie dążący do realizacji swoich celów, niezależni duchem, niepokorni; w ich cichym proteście dostrzega się pierwiastek męstwa i prawdziwej odwagi.

W końcu arcydzielność formy. "Głód" to realizacja trzyaktowej struktury. Część pierwsza (ze znikomą ilością dialogu) pokazuje na przemian sceny z udziałem wspomnianego Lohana i adaptację nowego więźnia (Brian Milligan) do reguł i warunków panujących w placówce. Ostatnia to powolny obraz anihilacji ciała Bobby'ego Sandsa. Trudne w odbiorze, podane bez słowa sekwencje umierania zarówno organizmu, jak i ducha (w godzinach śmierci bohater nie myśli już o rewolucji) z pewnością zapiszą się w annałach historii kina. Wcielający się w postać Sandsa Michael Fassbender przechodzi na oczach widza nieprawdopodobną metamorfozę; aktor dla potrzeb roli schudł niemal 20 kg. To wybitna, zapadająca głęboko w pamięć kreacja.

Wreszcie środkowa partia filmu to fenomenalna, 23-minutowa scena dialogu pomiędzy Bobbym a znajomym księdzem. Obaj podzielają poglądy i stoją po tej samej stronie. Jednak ojciec Dominic Moran (Liam Cunningham) próbuje ratować życie rewolucjonisty, odwodząc go od planowanej głodówki. Przekonany o słuszności swojej decyzji, Sands pozostaje nieustępliwy. O wirtuozerii tego niezwykłego pojedynku aktorskiego stanowi fakt, że w trzech czwartych został sfilmowany w jednym, statycznym ujęciu.

Siła rażenia, nieszablonowość i awangardowość "Głodu" sprawiają, że wszystkie inne filmy o tematyce więziennej od tej pory wydają się być prostymi, schematycznymi opowieściami o katach i ofiarach. Wielkie, wstrząsające dzieło.

Międzynarodowy sukces obrazu ośmielił Steve'a McQueena, który, wyszedłszy z przestrzeni galerii sztuk pięknych (gdzie przez lata prezentował swoje video-arty) zapowiada już kolejny film, tym razem biografię Feli Kutiego, pioniera afrobeatu. Zacieram ręce i czekam z niecierpliwością. Po McQueenie możemy spodziewać się najlepszego.

9/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: film | głód
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy