"Nieobliczalny": Angry Crowe Show [recenzja]

Russell Crowe w scenie z "Nieobliczalnego" /materiały prasowe

Dwadzieścia pięć lat temu "Nieobliczalny" Derricka Borte'a zostałby wyprodukowany z myślą o rynku VHS, a w roli głównej wystąpiłby Dolph Lundgren, ewentualnie Gary Busey. Jakimś cudem film ten został sfinansowany pod koniec drugiej dekady XXI wieku, a do projektu udało się zaangażować Russella Crowe'a. Niech nikogo nie zmyli jednak udział laureata Oscara. "Nieobliczalny" to od początku do końca śmieciowe kino rodem z kaset wideo.

Niegdysiejszy gladiator Maximus - tutaj z pokaźnym, doczepionym brzuszkiem - wciela się w bezimiennego psychopatę, który postanawia urządzić piekło na ziemi niejakiej Rachel (Caren Pistorius). Mężczyzna śledzi kobietę, a gdy w jego ręce wpada jej telefon, postanawia, jak sam określa, "zagrać w rosyjską ruletkę z jej listą kontaktów". Wszystko w wyniku nieprzyjemnej wymiany zdań na drodze.

Podczas napisów początkowych "Nieobliczalnego" podawane są informacje o zwiększających się nierównościach społecznych, słabym dostępie do opieki psychiatrycznej i rosnącym poziomie agresji. Sam antagonista podczas swojego wściekłego bełkotu kilkukrotnie zaznacza, ile razy go nie szanowano/patrzono na niego z góry/okłamywano go itd. Mogłoby się wydawać, że film będzie krwawą satyrą na temat różnic klasowych, jak np. niedawne "Polowanie" Craiga Zobela. Tylko dlaczego w takim razie szaleniec obiera za cel kobietę z tej samej warstwy społecznej? Rachel, podobnie jak on, także ma za sobą nieszczęśliwe małżeństwo, natomiast jej życie zawodowe nie należy do najbardziej udanych (głównie z jej winy).

Reklama

Sami twórcy wydają się nieprzekonani do umieszczenia społecznego komentarza i zaraz po zawiązaniu akcji porzucają jakiekolwiek ambicje na rzecz prostej rzezi. Rachel staje się "finałową dziewczyną", natomiast podążający za nią mężczyzna slasherowym zabójcą w rodzaju Jasona Voorheesa - siłą natury mordującą każdego na swej drodze. Zabijaka w masce hokejowej i Crowe współdzielą zresztą podobne zdolności. Obaj pojawiają się zawsze w najmniej spodziewanym miejscu i zdają się niewrażliwi na większość ran.

Obranie kierunku na kino eksploatacji nie jest złe samo w sobie. Nie każdy film o facecie, który miał o jeden zły dzień za dużo i sięgnął z tego powodu po ekstremalne środki, musi być od razu "Upadkiem" niedawno zmarłego Joela Schumachera. Gdyby tylko "Nieobliczalny" trzymał w napięciu lub angażował w jakikolwiek sposób. Niestety, początek jest rozwleczony, natomiast zgotowany przez antagonistę gorefest to pokaz nużącego w swym prostactwie okrucieństwa.

Całość być może broniłaby się jako guilty pleasure, gdyby nie mnożący absurdy i utrzymany jednocześnie w całkowitej powadze scenariusz. Zawodzi także Crowe. Psychopatę odgrywa po linii najmniejszego oporu, skacząc między wściekłością i furią oraz cedząc przez zęby kolejne pretensje do świata. Podobno film rozwijano z myślą o obsadzeniu w roli głównej Nicolasa Cage'a. Kto wie, może właśnie jego autorskie szaleństwo uratowałoby "Nieobliczalnego"?

W kontekście filmu Borte'a ironicznie wybrzmiewa jedna z najsłynniejszych scen "Gladiatora". Grany przez Crowe'a Maximus, po urządzeniu na arenie krwawej łaźni, pyta zgromadzonych na trybunach, czy dobrze się bawili. W "Nieobliczalnym" ten (od dłuższego rozmieniający swój talent na drobne) aktor urządza masakrę w imię rozrywki pogardzanej przez bohatera, którego rola przyniosła mu Oscara. Ja zadowolony nie byłem. Pozostali odwiedzający kino nie wykazali nawet zainteresowania. Okazałem się jedyną osobą na sali.

3/10

"Nieobliczalny" (Unhinged), reż. Derrick Borte, USA 2020, dystrybucja: Monolith Films, premiera kinowa: 31 lipca 2020 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nieobliczalny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy