"Niebo o północy": Minuta po apokalipsie [recenzja]

Caoilinn Springall i George Clooney w scenie z "Nieba o północy" /materiały prasowe

Czy sztuka może wyprzedzać swój czas i zapowiadać to, co niedługo nadejdzie? To nieco przerażające, jak bardzo trafnym komentarzem do wydarzeń roku 2020 jest najnowszy film w reżyserii George'a Clooneya i z nim samym w jednej z ról. Nakręcony przed pandemią - od 21 października 2019 do 7 lutego 2020 i na podstawie książki z 2016 roku.

"Wcześniej, kiedy czytałem scenariusz, ten film wydawał się inny. O wiele lżejszy, nawet zabawny. Z powodu tego, co dzieje się przez cały 2020 rok, moja percepcja 'Nieba o północy' całkiem się zmieniła. Nadal widzę w nim humor, piękną opowieść, ale coś jest już inne. Nie potrafię tego zdefiniować" - komentuje dla Interii Kyle Chandler. Gra jednego z członków niewielkiej kosmicznej załogi statku Aether, którą George Clooney jako obrośnięty gigantyczną brodą i wychudzony przez chorobę naukowiec Augustine, stara się ostrzec przed powrotem na Ziemię.

Reklama

Nie dowiadujemy się, co poszło nie tak, ale poszło... bardzo, bardzo źle. Gorzej się naprawdę nie dało. Piękna błękitna planeta zamienia się z naszej, ludzkiej winy w piekło. Augustine na stacji polarnej - ostatnim miejscu, którego zagłada jeszcze nie dosięgła, jest ostatnim człowiekiem, który może spróbować nawiązać łączność z astronautami. Inni - jeżeli jeszcze nie umarli, będą walczyć o przetrwanie w schronach. Przez chwilę, bo fala zniszczenia i śmierci rozchodzi się bezwzględnie po całym globie.

Clooney sięga po powieść Lily Brooks-Dalton z 2016 roku i razem ze scenarzystą "Zjawy" Markiem L. Smithem przekształca ją w swoiste połączenie "Solaris" z "Grawitacją", "Arktyką" oraz kameralnym dramatem psychologicznym o kruchości ludzkiej egzystencji. Historia toczy się dwutorowo: wśród mroźnych zawiei śnieżnych (zdjęcia realizowano na lodowcu Vatnajökull na Islandii) oraz gdzieś daleko w kosmosie, na statku, który powraca z ekspedycji na odległą planetę K23. Załoga miała ocenić możliwość kolonizacji tego miejsca...

Na ekranie nie brakuje scen trzymających mniej lub bardziej w napięciu, związanych z niebezpieczeństwami czyhającymi na bohaterów w dwóch malowniczych, ale wrogich przestrzeniach. Może nie ma tu wielkich zaskoczeń, ale wydarzenia wciągają, jest komu i w czym kibicować. Ważniejsze jednak, że nacisk fabularny kładziony jest na relacje między bohaterami postawionymi w obliczu potężniejszych od nich sił: lęku, rozłąki, stresu, straty, niepokoju i niepewności. Poddać się? Walczyć? Czekać? Uciekać? Zamknąć się w sobie? Brzmi jak 2020? O tak...

"Nie widzę 'Nieba o północy' w katastroficznych barwach" - twierdzi Demián Bichir. "To piękna historia, która mówi nam, że możemy zniszczyć, wyssać naszą planetę. Dzięki filmowi stanie się to dla widzów bardziej zrozumiałe. Będą mogli przyjąć przestrogę" - dodaje. I tak jest. Jeżeli odłoży się na bok "sensację", jądrem i zarazem najmocniejszym aspektem filmu George'a Clooneya jest jego głęboko humanistyczne przesłanie.

Seans pozwala na to, żeby zachwycić się fantastyczną scenografią autorstwa Jima Bissella ("E.T.", "Mission: Impossible - Rogue Nation", "300", "Jumanji"). Statek Aether to niezwykła konstrukcja, którą ponoć zainspirowały autentyczne projekty NASA, zmodyfikowane z myślą o fakcie, że akcja rozgrywa się za kilkadziesiąt lat. Chciałoby się to miejsce odwiedzić, pospacerować, polatać w stanie nieważkości. Wrażenie wywiera również stacja arktyczna - na wskroś współczesna. Jej pustka - poraża. Można pójść za aktorami - to interesująca i bardzo różnorodna trupa (wspaniale, że Netflix tego dopilnował i zrobił to w sposób naturalny), w której znaleźli się - poza Clooneyem - Felicity Jones, David Oyelowo, Kyle Chandler, Demián Bichir, Tiffany Boone i rozbrajająca Caoilinn Springall. Ta wielkooka dziewczynka nie ma właściwie kwestii dialogowych, a potrafi zaabsorbować całą naszą uwagę.

Martin Ruhe, autor zdjęć, wydobywa całą grozę lodowej pustyni, na której w czasie zawiei widoczność jest dosłownie zerowa, wiatr smaga niczym bicz, a ziąb można poczuć nawet w ciepłym mieszkaniu z ogrzewaniem centralnym. Mistrz Alexandre Desplat podąża za emocjami, podbija je, chociaż tym razem jego melodie nie wpadną tak w ucho jak te, które stworzył do filmów Wesa Andersona ("Grand Budapest Hotel", "Wyspa psów") czy Romana Polańskiego ("Rzeź", "Autor widmo"). To nuty zdecydowanie bardziej 'ilustracyjne', niż jego największe dzieła, idealne do obrazu, samodzielnie pewnie już takiej mocy tym razem mieć nie będą. Muzycznie opowieść kradnie przywołana w jednej ze scen "Sweet Caroline" Neila Diamonda.

Wszystkie elementy filmowego rzemiosła i sztuki zgadzają się i przekładają na solidną robotę. I gdyby tylko na tym "Niebo o północy" się zatrzymało, może łatwo by się o nim zapomniało. Jednak pośród kolejnych obostrzeń, doniesień o odwołanych świętach i sylwestrze, zamykanych granicach, w obliczu wielkiej niewiadomej i wątłych nadziei na rychłe oglądanie prawdziwego, a nie narysowanego na maseczce uśmiechu, wśród tęsknoty za spotkaniem z rodziną i przyjaciółmi... Obyśmy nie obudzili się jak Augustine - minutę po apokalipsie.

6,5/10

"Niebo o północy" (The Midnight Sky), reż. George Clooney, USA 2020, dystrybucja: Netflix, premiera: 23 grudnia 2020 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Niebo o północy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy