"Nerve" [recenzja]: Sieciowe igrzyska

Emma Roberts w filmie "Nerve" /materiały dystrybutora

Obserwator albo gracz. Są tylko dwie opcje. Ograniczeniem jest przestrzeń Nowego Jorku i trzy bardzo proste zasady. Jeśli złamiesz choć jedną z nich, czeka cię kara. Całość jest gdzieś na granicy legalności, ale jest to tym bardziej podniecające.

Nerve to nazwa gry przestrzennej, w której chodzi o wypełnianie zadań wymyślanych przez anonimowe grono obserwatorów. Dodatkowo liczy się rodzaj wyzwania i nagranie z telefonu komórkowego, które w ciągu sekundy obiega cały świat. "Nerve" Henry'ego Joosta i Ariela Schulmana przypomina po prostu bardzo ekstremalne połączenie "Igrzysk śmierci", Pokemonów i aplikacji Tinder

Cała historia zaczyna się od dwóch szkolnych przyjaciółek - Venus (Emma Roberts) i Sydney. Jedna jest gwiazdą szkoły, a druga zagubioną owieczką, która szuka spokoju w swojej fotograficznej pasji. Obowiązkowo pojawiają się też szkolny geak, drużyna footballu amerykańskiego i mocno zakrapiane imprezki. Ten młodzieżowy światek przypomina odrobinę serial "Plotkara", tylko o niższej klasie społecznej amerykańskich dzieciaków. Oczywiście wszyscy grają w Nerve. Venus jako jedna z niewielu nie ma o tym pojęcia. Wyzwanie rzuca jej Syd i tak zaczyna się jej jednonocna przygoda. Pierwsze wyzwanie - całować obcego mężczyznę przez pięć sekund. Obcy ma ksywkę Ian i to on oczywiście będzie tym jednym jedynym. 

Reklama

"Nerve" miał być reakcją na to, co dzieje się współcześnie z informacją w sieci. Dzięki bankom informacji pod postacią chociażby komunikatorów można w ciągu kilku sekund zbudować nie tylko profil danej osoby, ale również wejść na jej konto bankowe. Jednocześnie scenariusz samej gry zahacza o serię internetowych wyzwań, które następnie umieszcza się np. na Youtubie. Są tu nawet bezpośrednie nawiązania do robienia sobie selfie w niebezpiecznych miejscach. Na to wszystko nałożono modę na serwisy w stylu Tinder. Efekt końcowy jest, delikatnie mówiąc, nie do zaakceptowania.

Co ciekawe, twórcy "Nerve" to para reżyserów, która kilka lat temu stworzyła jeden z najciekawszych obrazów o modyfikacji internetowej tożsamości w amerykańskim kinie niezależnym. Chodzi o film "Catfish" i postać tajemniczej Megan. Tym razem mamy do czynienia z historyjką romansiku w sieci, w którym tak naprawdę chodzi o prostą konstatację, że istnieje dobry i zły internet. Tak jak w bajeczkach dla dzieci o dobrej i złej magii. Ten absurd uproszczenia osiąga apogeum w finale, kiedy sprawy wirtualne załatwia się na realnej arenie... Długo nie widziałam nic bardziej banalnego.

"Nerve" Joosta i Schulmana nie zaskoczy nawet najbardziej opornych użytkowników internetu. Dla tych, co wiedzą coś więcej na temat programowania i społeczności wirtualnych, będzie to naiwna historyjka o anonimowych hakerach. Ci, którzy kochają serial "Mr. Robot", mogą tego nie przetrwać. Ogólnie rzecz biorąc - nikt nie będzie zadowolony.

3/10

"Nerve", reż. Henry Joost, Ariel Schulman, USA 2016, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 2 września 2016

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nerve
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy