Reklama

Między powagą a kiczem

"Wyspa zaginionych" ("Hierro"), reż. Gabe Ibánez, Hiszpania 2009, dystrybutor Kino Świat, premiera kinowa 20 sierpnia 2010 roku.

Hiszpańskie kino grozy, święcące największe triumfy w latach 70. XX wieku, powróciło ostatnio do łask, głównie za sprawą sukcesów takich filmów jak ''[REC]'' czy ''Sierociniec''. Zapewne to właśnie popularność tych tytułów w Polsce skłoniła dystrybutora do pokazania na ekranach kin niskobudżetowej ''Wyspy zaginionych'' (''Hierro''), wyreżyserowanej przez bliżej nieznanego reżysera, Gabe Ibáneza.

Nieprzypadkowo używam tutaj terminu ''niezależny''. Pierwszy polski, publiczny pokaz ''Hierro'' odbył się bowiem w ramach niezależnego - przynajmniej z nazwy - festiwalu OFF Plus Camera, w kwietniu tego roku, w Krakowie. ''Niezależny, hiszpański film gatunkowy'': określenie to z jednej strony rozbudza apetyt - Hiszpanowi Balaguero we wspomnianym ''[REC]'' za śmieszne 1,5 mln euro udało się zrewitalizować współczesny horror, z drugiej zaś budzi podejrzenia - jako, że tzw. ''niezależność'' i gatunkowość potrafią się ze sobą kłócić. Choć, oczywiście, nie muszą.

Reklama

Stało się tak niestety w ''Hierro'', w którym rozdźwięk pomiędzy dużymi ambicjami niedrogiego przedsięwzięcia, a sztampowością rozwiązań fabularnych właściwych komercyjnej sieczce, jest bardzo duży. Historia Marii, która w pół roku po utracie syna wraca na tytułową ''wyspę zaginionych'', gdzie odnajduje coraz więcej śladów obecności potomka, niebezpiecznie balansuje między psychologicznym kinem o traumie a thrillerem zbudowanym z utartych klisz. Gdy Ibánez próbuje stworzyć wiarygodny portret młodej matki, dotkniętej bolesną melancholią, kiczowate wtręty rodem z trzeciorzędnych straszaków i mało przekonujące twisty fabularne psują autentyczność i psychologiczną prawdę bohaterki. Interesujący, choć ograny wątek wielokrotnie będzie rozbijał się o tandetę realizacji.

Poza bezbłędnym początkiem, ten rozziew między górnolotnymi aspiracjami a pozostawiającym wiele do życzenia wykonaniem doskwiera dziełu przez cały czas. Przez ową dysharmonię ''Wyspa zaginionych'' cierpi więc podwójnie: nie może być brana na poważnie jako film o utracie bliskiej osoby i próbie radzenia sobie z tym faktem, a'la ''Pod piaskiem'' Ozona (choć świetna Elena Anaya robi wszystko, by uwiarygodnić swoją postać), nie spełnia się też jako pełnokrwisty thriller. Daleko jej bowiem do wspomnianego ''Sierocińca'', czy innych dreszczowców o podobnej tematyce - jak holenderskie ''Zniknięcie'' George'a Sluizera czy nawet hollywoodzki ''Plan lotu'' Roberta Schwentke - które nieumiejętnie naśladuje.

Niewiele - a na pewno nie etykietka twórcy ''niezależnego'' - rozgrzesza Ibáneza, który po świetnym prologu i zawiązaniu akcji tak doszczętnie zepsuł swój film. Zarazem te pierwsze kilkanaście minut pozwala przypuszczać, że możemy mieć do czynienia z dużym talentem. Na jego pierwsze, w pełni udane dzieło przyjdzie jednak jeszcze poczekać.

4/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kicz | miedź | film | kino | wyspa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy