Reklama

Między karnawałem a requiem

"Dom chłopców", reż. Jean-Claude Schlim, Luksemburg, Niemcy 2009, dystrybutor: Tongariro, premiera kinowa: 18 marca 2011

Z jednej strony - pulsująca kabaretową ekstrawagancją żywiołowa manifestacja gejowskiej tożsamości, z drugiej - społeczno-obyczajowy dramat o pierwszych ofiarach AIDS . "Dom chłopców" Jean-Claude'a Schlima oscyluje między karnawałem a mszą żałobną.

Fabuła nie jest zbyt skomplikowana, niezbyt wyrafinowany jest też sposób prowadzenia narracji. 18-letni gej Frank (Layke Anderson) ucieka z rodzinnego Luksemburga do Amsterdamu, gdzie - szukając dachu nad głową - przypadkowo trafia do klubu z męskim striptizem. Prowadzony przez Madame (słynny Udo Kier) "House of Boys" to zarówno estrada, jak i hotel, w którym mieszkają erotyczni tancerze, tworząc rodzaj barwnego, gejowskiego mikroświata. Frank szybko zakochuje się w swoim współlokatorze Jake'u (Ben Northover). Nieco później okaże się, że Jake jest nosicielem wirusa HIV.

Reklama

Film Jean-Claude'a Schlima ma klasyczną trójaktową strukturę: pierwsza, najbardziej zwariowana część filmu, to introdukcja kolejnych lokatorów "House of Boys": reżyser zapoznaje nas z rezydentami "Domu chłopców", prezentując ich sceniczne występy. Okazuje się, że "najgorętszym ciachem" lokalu jest Jake, którego występy najbardziej elektryzują męską publiczność baru. Druga część to klasyczny melodramat: historia miłosnego związku Franka i Jake'a, kontrapunktowana zabawnymi scenami z kuchni "Domu chłopców", gdzie przy śniadaniu spotyka się codziennie całe towarzystwo. Ostatni akt to już zmagania Jake'a, który nagle staje się głównym bohaterem filmu, z wyniszczającą chorobą.

Co udało się reżyserowi Jean-Claude'owi Schlimowi? Z wdziękiem odtworzył szalony klimat początku lat 80., z wkraczającą wtedy na parkiety taneczną muzyką w estetyce Frankie Goes to Hollywood oraz wszelkimi, także dekadenckimi atrybutami gejowskiej subkultury. Sugestywnym zabiegiem było również uwiarygodnienie historii związanej z chorobą Jake'a, poprzez wprowadzenie archiwalnych nagrań telewizyjnych. Bohaterowie filmu oglądają na srebrnym ekranie przemówienia Ronalda Reagana, występ Mahalii Jackson, czy relację o śmierci Rocka Hudsona. Pomogło to lepiej wybrzmieć ostatniej partii "Domu chłopców", która im bliżej końca filmu, tym bardziej staje się paradokumentalnym requiem dla milionów ofiar AIDS. Jednej z nich - francuskiemu reżyserowi i pisarzowi Cyrilowi Collardowi - dedykowany jest zresztą film Schlima.

A jednak mimo wszystkich plusów - wyrazistych bohaterów, przyzwoitego aktorstwa i logicznej (zbyt logicznej?) konstrukcji całości - "Dom chłopców" wydaje się mało oryginalną powtórką z rozrywki, przywodząc na myśl tuzin wcześniejszych filmów o podobnej tematyce: "Śniadanie na Plutonie" Neila Jordana, "Shortbus" Jamesa Camerona Mitchella, "Świadków" Andre Techine - odpryski każdego z tych obrazów odnajdziemy w "Domu chłopców".

Największą słabością filmu Schlima jest jednak brak równowagi między dwiema tonacjami "Domu chłopców": afirmacja życia i przestroga przed śmiercią nie splatają się tu ani estetycznie, ani merytorycznie w jedną całość, jak było np. w klasycznym już filmie Francoisa Ozona "Krople wody na rozpalonych kamieniach". W efekcie ma się wrażenie oglądania dwóch osobnych filmów. Odwieczna wojna między Erosem a Tanatosem trwa w najlepsze.

Najwspanialszym momentem "Domu chłopców" jest jednak mała, ale pełna ciepłej życzliwości rola Stephena Fry'a, który zagrał leczącego Jake'a doktora Marsha. To dzięki niemu, a nie żenującym przebierankom Udo Kiera, "Dom chłopców" staje się czymś więcej, niż jednym z wielu filmów w programach licznych festiwali LGBT.

5/10

Jeśli chcesz obejrzeć film "Dom chłopców", sprawdź repertuar kin w swoim mieście!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: 18+ | +18 | requiem
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy