​"Mężczyzna imieniem Ove" [recenzja]: Stary Ove chce się zabić

Kadr z filmu ​"Mężczyzna imieniem Ove" /materiały dystrybutora

Wchodzący na polskie ekrany "Mężczyzna imieniem Ove" otrzymał nominację do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Jeśli spojrzeć kilkanaście lat wstecz, wyróżnienie to dotyczy dwóch rodzajów dzieł. Pierwszy to filmy autorskie, wcześniej docenione na najważniejszych festiwalach. Wystarczy wymienić ostatnich zwycięzców w tej kategorii: "Syna Szawła" Nemesa oraz "Klienta" Farhadiego. Czasem zdarzają się jednak filmy bardzo amerykańskie w sposobie narracji - więc przystępne dla członków Akademii - doprawione zagranicznym pierwiastkiem, na przykład "Pożegnania", japoński laureat z 2009 roku. Losy Ovego wpisują się w drugą kategorię, a w zestawieniu z innymi należącymi do niej dziełami na pewno nie znalazłyby się na jej szczycie.

Ove (Rolf Lassgård) jest po sześćdziesiątce. Mieszka w małym zamkniętym osiedlu w jednym ze szwedzkich miasteczek. Sensem życia jest dla niego praca i codzienne odwiedziny grobu żony, która zmarła sześć miesięcy wcześniej. Poza tym w wolnych chwilach uprzykrza życie swoim sąsiadom, którzy pozwalają swoim pupilom sikać na kostkę brukową lub nie segregują śmieci.

Gdy pewnego dnia Ove zostaje zwolniony, postanawia skończyć ze sobą. Próbę samobójczą przerywa mu niespodziewane pojawienie się nowych sąsiadów: nieporadnego Patricka, jego ciężarnej żony Parvaneh (Bahar Pars) i dwóch kilkuletnich córek. Upierdliwy staruszek wita przybyszy kazaniem o funkcjonowaniu w osiedlu, z czasem jednak - ku swojemu zdziwieniu - zaczyna się z nimi zaprzyjaźniać.

Reklama

Największym atutem filmu Holma jest relacja między tytułowym bohaterem a Parvaneh. Zgryźliwy tetryk znajduje w wybuchowej kobiecie jedyną osobę, która potrafi uciąć jego potoki narzekań. Gdyby reżyser skupił się tylko na tym wątku, otrzymalibyśmy przyjemny film na niedzielne popołudnie. Niezobowiązujący, czasem zabawny, czasem wzruszający.

Niestety, przy każdej próbie samobójczej Ove zaczyna wspominać swoje życie oraz zmarłą żonę Sonję (Ida Engvoll). Problem polega na tym, że stary Szwed to nie Forrest Gump - jego dzieje do najciekawszych nie należą. Nie przekonało to jednak reżysera z rezygnacji z zabierających sporo ekranowego czasu retrospekcji, z których część - niepotrzebnie - wyjaśnia genezę wszelkich natręctw bohatera. Pozostałe dotyczą związku Ovego z Sonją oraz tragedii, która spotkała zakochaną parę. Są to najboleśniejsze momenty filmu, przywodzące na myśl tani melodramat.

O ile w pierwszej połowie filmu retrospekcje zdają się być tylko uzupełnieniem historii, w finale stają się one centralną częścią fabuły. Pojawia się niepotrzebna tajemnica z przeszłości, a jej rozwikłanie - obliczone jako punkt kulminacyjny - pozostawia widzów obojętnymi. Także tonacja melodramatycznej przeszłości kłóci się z tragikomicznymi losami starego Ovego. Połączone nie tworzą spójnego dzieła, sprawiają raczej wrażenie ciągłego skakania między dwoma różnymi kanałami telewizyjnymi.

Tytułowy bohater dzieła Holma ma w zwyczaju pouczać wszystkich, jak mają się zachowywać i jak żyć. Szkoda, że nie stanął nad reżyserem. Może podyktowałby mu, jak konsekwentnie sklecić film.

4/10

"Mężczyzna imieniem Ove" (En man som heter Ove), reż. Hannes Holm, Szwecja 2015, dystrybutor: Aurora Films, premiera kinowa: 14 lipca 2017 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy