Reklama

Męża skoki w... czasie

"Zaklęci w czasie", reż. Robert Schwentke, USA 2009, Warner Bros. Poland, premiera kinowa 20 listopada 2009 roku.

Zabawy z czasem bywają niebezpieczne, a już z pewnością wywieść mogą w pole twórcę, któremu zamarzą się takie gry w scenariuszu i filmie. Pogubić się w czasie może bowiem i sam reżyser, a w konsekwencji widz. Punkt wyjścia filmu Roberta Schwentke "Zaklęci w czasie" jest nawet ciekawy: zamiast męża zaliczającego skoki w bok jest taki, co zalicza skoki w... czasie.

A wszystko zaczyna się jak dobre science-fiction, by czym prędzej przemienić się w dość nieprawdopodobny i chwilami niestety, mdły romans. Kilkuletni chłopiec jest świadkiem śmierci swojej matki w wypadku samochodowym, z którego on wychodzi bez szwanku dzięki umiejętności podróżowania w czasie. Całe jego życie to nieustające przenoszenie się w bliską (kilka, kilkanaście lat) przyszłość bądź przeszłość. Podróż trwa tylko chwilę, a Henry nie może też w żaden sposób zmienić losu swojego czy innych ludzi. Dla fanek Erica Bany warto zaznaczyć, że jego bohater w podróż w czasie wybrać się może jedynie nago...

Reklama

Pewnego razu, już jako dorosły mężczyzna, zawędruje w ten sposób do ogrodu pewnej małej dziewczynki z bogatego domu, Clare Abshire (zaniepokojonych informuję, że wcześniej w krzakach przyodzieje się w koc). Odwiedzać ją będzie wielokrotnie, ostatni raz, gdy ma ona 18 lat. Mijają lata i para spotyka się przypadkowo w uniwersyteckiej bibliotece, gdzie pracuje Henry. On nic nie pamięta, Clare jak najbardziej, a jej nastoletnie uczucie do oryginalnego przyjaciela przeradza się w wielką miłość.

Problemem "Zaklętych w czasie" jest brak komplikacji. W filmach opartych na mających poruszyć serca widowni love story fundament tworzy historia rodzącej się miłości z przeszkodami po drodze. Poza tym konieczne jest owo iskrzenie między aktorami. A tego brak. Owszem, Rachel McAdams jako Clare (znana z roli w "Pamiętniku") jest urocza, niekiedy wręcz irytująco urocza, a Eric Bana ze swoimi oczami zdziwionego dziecka oczywiście przystojny. Solo jeszcze się sprawdzają, w duecie już niekoniecznie. Właściwie już w ciągu pierwszej pół godziny filmu mamy spotkanie, zaręczyny i ślub, a następnie idylliczne małżeństwo niepokojone jedynie chwilowymi skokami męża w czasie, które Clare z anielskim uśmiechem akceptuje. Od czasu do czasu coś zazgrzyta, ale są to jedynie chwilowe kryzysiki w nieustającym trendzie wzrostowym na małżeńskiej giełdzie.

Akcję w założeniu twórców, a zwłaszcza scenarzysty Bruce'a Jola Rubina (specjalisty od metafizycznych romansów, a zwłaszcza nierealnych kochanków vide "Uwierz w ducha"), ma ciągnąć idea podróży w czasie. To dzięki nim widzom (i bohaterom) dostarczona zostaje cząstkowa wiedza o przeszłości romansu, ale i o jego przyszłości. Przy boku Clare pojawia się co chwila Henry z różnych okresów swojego dorosłego życia, raz młodszy, raz starszy. I im dalej, tym większe następuje zapętlenie w czasie i akcji. Absurd goni absurd i sama idea przemieszczania się do przyszłości i przeszłości, wydaje się tu najrozsądniejsza.

Film, choć słaby, ma mimo wszystko sporo uroku i pod koniec może nawet zainteresować. Sentymentalny wyciskacz łez o miłości idealnej zaklętej w czasie ma zapewne przyciągnąć do kin w jesienne wieczory kobiece grono, choć pasuje raczej do mentalności nastolatek. Te jednak przez najbliższy czas przeżywać będą losy Edwarda i Belli. Z taką konkurencją film Schwentke nie wygra.

"Zaklęci w czasie" mogą więc trafić w repertuar babskich, domowych wieczorków, dające możliwość jednoczesnego smakowania szlachetnego gronowego trunku, który, jak zauważyła kiedyś moja znajoma, pozwala znieczulić się na braki, a wyostrzyć zmysły na zalety każdego filmu.

4/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: henry | Warner Bros. | Robert Schwentke | skoki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama