"Mandarynka" [recenzja]: "Moda na sukces" podpisana przez Johna Watersa

Kadr z filmu "Mandarynka" /materiały prasowe

Zwariowana, nakręcona iPhone’em "Mandarynka" emanuje dobrą energią. Kalifornijskie słońce bije z ekranu, cięty humor wprawia w dobry nastrój w czasie jesiennej szarówki, zaś wyrazista, nieugięta bohaterka zaraża siłą do walki z przeciwnościami losu.

Film Seana Bakera jest mocno zakorzeniony w rzeczywistości. Po przeprowadzce reżyser trafił do części Los Angeles, gdzie za sąsiadów miał lokalnych transwestytów. Ze spotkania z nimi wyniósł historie, które były niemal gotowym scenariuszem filmowym. Rynek usług seksualnych, narkotyki, alfonsi, w których kochają się prostytutki, sceny zazdrości i dowody wiecznej przyjaźni - brzmi jak materiał na dramat społeczny ciężkiego kalibru? Nie w rękach Seana Bakera. Twórca z tych elementów uszył film, który wygląda jak "Moda na sukces" wyreżyserowana przez Johna Watersa.

Reklama

Jest wigilia Bożego Narodzenia. Sin-Dee Rella właśnie wyszła z więzienia, z którego tęskniła za ukochanym. Niestety, ten nie pojawił się przed prowadzącą na wolność bramą. Jakby tego było mało, po mieście krąży plotka, że w czasie, kiedy Sin-Dee więdła z tęsknoty, trudniący się stręczycielstwem chłopak spotykał się z inną. Romans miał z nią zresztą nawiązać znacznie wcześniej, o czym - jak to zwykle bywa - wiedzieli wszyscy poza zdradzaną. To punkt wyjścia "Mandarynki", w której główny wątek stanowi śledztwo opętanej zemstą Sin-Dee.

Razem z bohaterką zaglądamy do lokalnych burdeli i knajp, w których spotykają się prostytutki. Podglądamy standardowy dzień z jej życia, dzielimy radości i smutki. Dostajemy dostęp do stawek, za które pracuje, uchyla też przed nami swoje sekrety i marzenia. Baker dopuszcza nas do niedostępnego świata, który wypracował prawa rodem z dżungli i na który bohaterka została skazana. Nie ulega wątpliwości, że Sin-Dee i jej podobni trudnią się nierządem i handlem narkotykami, bo nie ma dla nich innych miejsc pracy. Chociaż "Mandarynka" nie jest filmem interwencyjnym, jej gorycz zawiera się w nienachalnie przemycanych obserwacjach rzeczywistości transwestytów, wciąż żyjących na marginesie społeczeństwa.

Żeby udowodnić, że marginesy, tak jak płeć, są jedynie tworem kulturowym, Amerykański reżyser skupił się na archetypicznej historii o zdradzie i miłości, która rozegrać mogłaby się w każdym środowisku. Przedstawił ją wiarygodnie i przejmująco, choć ciągot, by poszczególne wątki poboczne rozwinąć do większych rozmiarów, musiały być sporo. Przecież portretowany świat to dla widzów kompletna egzotyka. Mimo to, reżyser oparł się pokusie i przedstawił swoją bohaterkę bez egzotyzowania, jako pewną siebie i walczącą o swoją godność, a jednocześnie kolorową i pełną energii, od której oczu nie można oderwać.

Baker skupił się na uniwersalnej historii, ale nie zrezygnował zupełnie ze społecznego komentarza. W jego filmie pojawia się zaledwie jedna scena homofobicznego zachowania. Ale dzięki temu robi tak mocne wrażenie, że zastępuje dziesiątkę innych. Zupełnie jak Din-Dee, która energią i temperamentem mogłaby obdzielić dziesięć innych bohaterek filmów. Doprawdy, nie sposób o niej po seansie zapomnieć.

7/10

"Mandarynka" (Tangerine), reż. Sean Baker, USA 2015, dystrybutor: Tongariro Releasing, premiera kinowa: 11 grudnia 2015 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mandarynka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy