"Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera": Koniec gry [recenzja]

Kadr z filmu "Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera" /Warner Bros /materiały prasowe

"Liga Sprawiedliwości", która weszła do kin w listopadzie 2017 roku, rodziła się w bólach. Plotki mówiły, że pierwsza wersja filmu Zacka Snydera była "nieoglądalna". Do pomocy zatrudniono Jossa Whedona, twórcę "Avengers". W pierwszej kolejności napisał on kilka luźniejszych scen, a później zastąpił Snydera podczas dokrętek, gdy ten musiał zmierzyć się z osobistą tragedią.

Potworek, który powstał w wyniku tych przetasowań, nie zadowolił absolutnie nikogo. Poważny (żeby nie powiedzieć: sztywny) ton poprzednich filmów Snydera nijak miał się do dopisanych przez Whedona żartów, którymi co parę scen przerzucali się bohaterowie. Z kolei cięcia w materiale były widoczne gołym okiem - akcja gnała na łeb, na szyję, bez większego sensu, a niektóre wątki zostały niemal całkowicie usunięte z kinowej wersji filmu. Smutnym symbolem kinowej "Ligi Sprawiedliwości" stał się Henry Cavill, któremu w postprodukcji nowych scen nieprzekonująco ukryto zarost, który zapuścił na rzecz szóstej części "Mission: Impossible".

Reklama

Nic dziwnego, że zaraz pojawiły się plotki o wersji montażowej Snydera, idealnej wersji "Ligi", na której realizację nie pozwoliła niewierząca w projekt wytwórnia Warner Bros. Przez miesiące internet zalewały informacje od osób, które rzekomo widziały usunięte sceny, a nawet całość oryginalnego zamysłu reżysera. Do akcji włączył się sam zainteresowany oraz jego aktorzy, a fani - często w nader toksyczny sposób - domagali się dystrybucji mitycznej "Snyder’s Cut". Niespodziewanie Warner pozwolił reżyserowi na dokończenie swojej wizji, którą możemy teraz oglądać na platformie streamingowej HBO. Warto było czekać?

W ciągu ponad czterech godzin metrażu Snyder pokazuje swoje wszystkie mocne i słabe strony jako autora filmowego. Jest reżyserem myślącym obrazami, bardziej ceniącym sobie estetykę od fabularnej spójności, z kolei od rytmu narracji woli teledyskowe tempo przeplatane nadmiernie używanym slow motion. Nowa "Liga Sprawiedliwości" jest kwintesencją jego myślenia o kinie i superbohaterach. Snyder nigdy nie ukrywał, że nie interesuje go kino rozrywkowe podszyte współczesnymi lękami w stylu "Avengers". Zamaskowanych herosów traktuje jak współczesną mitologię, a ich przygody opowiada podniośle i z kamienną twarzą. Patosu nigdy nie było mu dość, a w "Lidze" występuje on w niemal zabójczej dawce.

Trzon fabuły pozostaje niemal niezmieniony względem kinowej "Ligi". Snyder włączył do swojej wersji niemal wszystkie sceny, które wcześniej poległy na stole montażowym. Ma to swoje dobre i złe strony. Całość jest bardziej przejrzysta, nareszcie można dostrzec związki przyczynowe i skutkowe przedstawionych wydarzeń. Dowiadujemy się także więcej o motywacjach niektórych postaci, przede wszystkim Cyborga (Ray Fisher), chyba najmniej rozpoznawalnego powszechnie członka Ligi, oraz Steppenwolfa, antagonisty bohaterów.

Niestety, wpływa to zabójczo na narrację (co doskwiera szczególnie z racji metrażu). Ekspozycja zajmuje niemal dwie godziny projekcji, a sceny, które nie wnoszą absolutnie nic, mnożą się i dłużą niemiłosiernie. Prym wśród nich wiedzie wprowadzenie poruszającego się z prędkością światła Flasha (Ezra Miller) - jest to jeden z nielicznych momentów, gdy Snyder pozwala sobie na poczucie humoru, a neurozy postaci szybko czynią ją bardziej irytującą od Lexa Luthora w niesławnej interpretacji Jesse'ego Eisenberga.

Niepotrzebne okazują się również zupełnie nowe sceny - jak apokaliptyczna wizja, w której Jared Leto tworzy najgorszą ekranową wersję Jokera. Najbardziej smuci fakt, że bohaterowie pozbawieni zostali resztek charakteru, którym starał się ich obdarować Whedon. Superman, Batman (Ben Affleck) i Wonder Woman (Gal Gadot) pozostają wyprutymi z emocji posągami. Najlepiej wypada Jason Momoa jako Aquaman, którego brawura często dodaje życia sztywnemu scenariuszowi.

Z kolei liczne sceny akcji, w których reżyser nadużywa swoich ulubionych figur stylistycznych, wypadają przeważnie nużąco. Od zwolnionego tempa szybko boli głowa, podobnie jak chórków, które wchodzą dosłownie zawsze, gdy na ekranie pojawia się Wonder Woman. Chwała Snyderowi za to, że kolejne bijatyki są bardziej czytelne niż w wersji kinowej. Znacznie lepiej wypada także końcowe starcie bohaterów z siłami Steppenwolfa, przede wszystkim dzięki rezygnacji z czerwonych filtrów.

Największą bolączką wizji Snydera okazuje się fakt, jak nieciekawie wypada ona na tle ostatnich adaptacji komiksów DC: czerpiącego garściami z kiczowatego pierwowzoru "Aquamana", "Ptaków nocy", łączących orgię kolorów z feministycznym przesłaniem, i oscarowego "Jokera". Także nadchodzące "The Batman" i "The Suicide Squad" wydają się proponować zupełnie nowe podejście do komiksowego materiału, różne od propozycji Marvela i pierwotnego kierunku filmów opartych na DC Comics. Nowa "Liga Sprawiedliwości" jest doprowadzeniem do końca drogi, którą Snyder obrał przy "Człowieku ze stali" i wyczerpał w "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości". Cieszy, że reżyser mógł doprowadzić swą wizję do końca. Niemniej jest to film głównie dla jego fanów. Pozostali mogą uznać cztery godziny spędzone przed telewizorem za niesatysfakcjonujące.

4/10

"Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera" (Zack Snyder's Justice League), reż. Zack Snyder, USA 2021, dystrybucja: HBO, premiera: 18 marca 2021 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy