Reklama

Kiedy Harry poznał salwy

"Harry Brown", reż. Daniel Barber, Wielka Brytania 2009, dystrybutor Monolith Films, premiera kinowa: 15 stycznia 2010 roku.

(Brudny Harry - Brudny) + Charles Bronson = Harry Brown

Ten film to jeden wielki dowcip. Nie sam w sobie. Co to, to nie. Historia weterana wojny o Falklandy rozprawiającego się z zimną krwią z młodzieżowymi odpryskami przemysłowych, angielskich osiedli nie ma w sobie nic zabawnego. Zabawne jest jednak, że polski widz musi ten film wyłuskać, jakimś fartem wybrać zamiast wchodzących na ekrany kin "Parnassusa" czy "Sherlocka".

Można nań trafić z przypadku, bo nic innego w tym czasie nie grają, albo wybrać Harry'ego z przekąsem, jak wybiera się adaptacje gier komputerowych w reżyserii Uwe Bolla. I tak też było ze mną, kiedy zanosząc się śmiechem sarkastycznie komentowaliśmy ze znajomym kinematograficzne perełki, które miały zawitać na nasze ekrany. Ha, ha, ha Harry. Film który na polskim plakacie reklamowany jest jedynie udziałem Michaela Caina - fakt faktem, aktorskiej dumy Zjednoczonego Królestwa. Ileż takich wykwitów dziwnej proweniencji trafia na ekrany, lub prosto na dvd? Ale, ale - plakat wygląda obiecująco i te hasła reklamowe: "Jeśli podobało ci się Życzenie śmierci 3, pokochasz ten film!". Coś drgnęło, choć wciąż dławiąc się ze śmiechu stwierdziliśmy, że Brown jest arcydziełem - a priori (i w domyśle a rebours).

Reklama

I nastał ów dzień, kiedy było mi dane obejrzeć pełnometrażowy debiut Daniela Barbera, ale do tego czasu dozbroiłem się w informacje, że reżyser ma na koncie nominację do Oscara za krótki metraż, a serwisy internetowe, które w mniej lub bardziej (niż ja) przypadkowy sposób natrafiły na Harry'ego są przynajmniej poruszone angielskim "Gran Torino".

Już pierwsze sceny zapowiadają jakąś dystynkcję, wyrafinowanie formalne, którego nie spodziewamy się po pośledniej siekance z vendettą w tle. Sam Michael Cain wystarczyłby zapewne, żeby nadać filmowi dostojności, ale wydaje się, że w tym wypadku szlachectwo rzeczywiście zobowiązuje i forma goni aktora. Jak w pigułce, reżyser serwuje nam na początek cały wachlarz stylistyczny jakiego, w bardziej niż mniej umotywowany sposób użyje w filmie - kamera z ręki, udająca marne DV lub obraz z telefonów komórkowych, długie, stonowane kolorystycznie ujęcia towarzyszące staremu Harry'emu, oraz pełne kontrastów i jaskrawych świateł rozcinających ciemność sceny nocnych konfrontacji.

Harry jest bezczelny, bezczelnie konserwatywny. Porównania z plakatów wydają się w jego przypadku zdecydowanie bardziej adekwatne niż wyrafinowane próby szukania analogii z ostatnim aktorskim występem Clinta Eastwooda. Brown jest Bronsonem z "Życzenia śmierci" albo Eastwoodem z "Brudnego Harry'ego" z physis Caine'a, które nigdy nie zdradzało cech predestynujących go do roli obrońcy robotniczej dziatwy. Jeśli miał on jakieś powody, żeby się wycofać to właśnie zostały one unieważnione i Harry jest wkurwiony. Młodzi się rozbestwili, starzy pochowali w domach i nawet ostatni idealistycznie nastawieni policjanci muszą się zgodzić, że demokratycznie to już nic, a nic nie uda się zrobić. Brzmi znajomo? Lecz i niepokoi, bo Harry nie zakłada czarnej peleryny ze sterczącymi uszami, czerwono-żółtego pancernego kombinezonu, ani nawet kapelusza z rondem, choć giwera, z której padnie ostatni strzał jest ikonograficznie w porządku dzikiego zachodu. Harry wieszczy coś, czego żaden Brytyjczyk nie wypowiedziałby dziś zapewne na głos. Powrót Thatcheryzmu.

I robi to przekonująco, pieczołowicie oddając język bohaterów, kreując wizję wszechogarniającego zagrożenia, z wykorzystaniem chwytów, którym mamy skłonność przypisywać walor realizmu. Brown jest niebezpieczny i niebezpiecznie uwodzicielski. Film nie pozostawia wątpliwości co do tego, czy rozwiązanie siłowe było właściwym rozwiązaniem.

Oglądając film łatwo zapomnieć o telefonie komórkowym - jedynym gadżecie, którego pojawienie się w fabule każe nam sytuować akcję w XXI wieku. Niepokoje społeczne, sytuacja wymykająca się spod kontroli policji i innych instytucji porządku publicznego uporczywie podpowiadają nam, że to już było i więcej się nie zdarzy. Kiedyś podjęto drastyczne środki, które w czambuł potępiamy, ale jeśli dziś noce nie są tak czarne i nie rozświetla ich łuna odpalanego prochu, to może właśnie Harry ostrzega nas, żebyśmy nie kazali mu naciskać na spust.

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: film | brown
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy