Reklama

I znowu Apokalipsa...

"2012", reż. Roland Emmerich, USA 2009, polski dystrybutor UIP, premiera kinowa 11 listopada 2009 roku.

Nie od dziś wiadomo, że Roland Emmerich wprost uwielbia wszelkiego rodzaju zagłady i niewyjaśnione zjawiska, wobec których człowiek jest całkowicie bezsilny. Tak było w "Pojutrze", tak było w "Godzilli", "10 000 BC" i tak też jest w kolejnym "liczbowym tytule" - "2012".

Za każdym razem wygrywa człowiek, nawet z siłami natury, bo przecież chcieć to móc! I co, że pęka ziemska skorupa? I co, że bieguny zamieniają się miejscami? I co, że wszystko wybucha, a ocean pochłania lądy? Przecież człowiek jest ponad to wszystko! Wystarczy, że jest dobry, ma szczere zamiary i chęć przeżycia. W samochodzie przeskoczy każdy ziemski rozstęp. Na pokładzie okrętu nie straszne mu żadne tsunami. Za sterem samolotu, nawet walące się niebo nie pokona człowieka o silnej woli.

Reklama

Jeśliby streszczać film "2012" to powyższe zdania w pełni przedstawiają jego fabułę. Dominujący kult jednostki jest u Emmericha aż nazbyt widoczny. Nie czepiałbym się tego jakoś specjalnie (bo przecież Hollywood to tylko kult jednostki), ale tutaj "wspaniałość" głównego bohatera, Jacksona Curtisa (John Cusack) mamy podsuwaną pod nos niemal na każdym kroku. To on musi ocalić rodzinę. To on musi walczyć z przerażającymi siłami natury. To jemu nikt nie chce pomóc. I to jemu rzecz jasna wszystko się udaje.

Jest również czarnoskóry Adrian Helmsley (Chiwetel Ejiofor), który sam w 2009 roku odkrywa, że ludzkość czeka zagłada. I tak by chciał pomóc wszystkim ludziom na świecie, ale źli ludzie z rządu myślą tylko o sobie i nie pozwolą Adrianowi ocalić ludzkości... I jakby jego heroiczne wyczyny nie były dla was wystarczająco heroiczne, to musicie wiedzieć, że na przekór wszystkim i wszystkiemu Adrian znajdzie sposób, by zapobiec zaplanowanej wieki temu zagładzie ludzkości.

Nie sposób nie wspomnieć o bijącej po oczach poprawności politycznej produkcji Emmericha. W białym domu nie mogło zabraknąć czarnoskórego prezydenta, który w ostatnich chwilach istnienia świata nie ucieka na budowaną dla niego arkę, ale zostaje wśród swoich ludzi, pomagając małej dziewczynce odnaleźć jej ojca. Oprócz politycznej poprawności wiąże się z tym na wskroś widoczny patos. Patos sztuczny i niepotrzebny. Często nawet niezamierzenie śmieszny.

Równie oczywisty jak nadchodzący koniec świata jest fakt, iż na "2012" nie pójdziemy z nastawieniem na refleksyjne kino, skłaniające nas do przemyśleń nad otaczającym nas światem. Wiadomo również, że nie jest to produkcja będąca dla widza terapią, czy też apelem o cokolwiek. Jeśli z kupujących bilety widzów (a jest ich całe mnóstwo) ktokolwiek na taki obraz liczy, można mu tylko współczuć.

Jednak grzechem byłoby napisać recenzję takiej produkcji i nie wspomnieć o efektach specjalnych, którym w skali od 0-10, przyznaję 11!!! Problem w tym, że nie wyobrażam sobie, aby spędzić w kinowym fotelu prawie trzy godziny (bo tyle trwa film) i cały czas mówić: "och, co za efekty, ach, mój Boże, jak oni to zrobili?!". Tak więc wspomnianych "ochów i achów" nie mogło być zbyt wiele, bo nie ma się nad czym rozwodzić. I myślę, że nie skłamię, kiedy powiem, że jeśli nie wszystkie, to zdecydowaną większość najciekawszych efektów widzieliście w trailerze. Dla samy efektów do końca obejrzeć tego filmu się nie da. I wiem co mówię, bo sam do końca nie wytrzymałem. Tak więc najnowsza produkcja Emmericha ma trzy podstawowe błędy: brak sensownej fabuły, sztuczny patos i to, że w ogóle powstała.

2/10

Paweł Budziński

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | apokalipsa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy