"High-Rise" [recenzja]: Blok z moich snów

Tom Hiddlestone w filmie "High-Rise" /materiały dystrybutora

Własne mieszkanie miało być spełnieniem marzeń. Dla doktora Roberta Lainga liczyło się przede wszystkim to, żeby wreszcie posiadać swoją własną przestrzeń. Nie zdecydował się na dom na przedmieściu, tylko wybrał nowoczesny budynek - wieżowiec przyszłości, który działa jak organizm. Oczywiście tylko nieliczni mogli pozwolić sobie na taki krok. Różnica na drabinie klas społecznych będzie punktem wyjścia do totalnej destrukcji. Wystarczy małe spięcie i dojdzie do buntu i rewolucji.

"High-Rise" Bena Wheatleya to ekranizacja powieści "Wieżowiec" autorstwa Jamesa Graham Ballarda z 1975 roku. Dwie inne książki tego autora były pierwowzorami "Crash" Cronenberga i "Imperium słońca" Spielberga. W "High-Rise" mamy do czynienia z czymś w rodzaju inteligentnej przestrzeni - z nowoczesnym budynkiem, który ma być samowystarczalny. Na samym czubku bloku mieszka jego architekt (Jeremy Irons) - ten, który wierzy, że poprzez projekt można uniknąć społecznego rozwarstwienia. Mieszkańcy jego wymarzonego wieżowca mają być całkowicie zaspokojeni. Wszystko jest dostępne, pod ręką - niczego nie brakuje. Od supermarketu do basenu. Całość w estetyce lat 70. XX wieku, która działa jak doskonały kamuflaż wszelkich nierówności i niedociągnięć w funkcjonowaniu systemu.

Reklama

Dr Rober Laing (Tom Hiddlestone) spełnia w bloku rolę trickstera. Jego pojawienie się jest jednoznaczne z rewolucyjną zmianą. Bardzo szybko wychodzi na jaw, że wysokość piętra decyduje o hierarchii społecznej. Wewnątrz samej społeczności wyodrębniły się bardzo zamknięte kasty. "Biedni" zaczynają się buntować. "Bogaci" reagują agresją i destrukcją. Wszelkie zasady przestają obowiązywać - rozpoczyna się epoka chaosu.

W filmie Wheatleya społeczność budynku poznajemy konfrontując się z kilkoma figurami z poszczególnych pięter i kast. Mamy Richarda (Luke Evans), który jest aspirującym "średniakiem" marzącym o wyższym statusie buntownikiem; Charlotte (Sienna Miller) - samotną matkę z dzieckiem, która uwielbia dobrą zabawę, ale nie do końca wiadomo, skąd ma pieniądze i tak piękne mieszkanie; Ann (Keeley Hawes) - rozpuszczoną żonę architekta, która jest tak pretensjonalna, że nikt już tego nie jest w stanie znieść; dawną gwiazdę filmową; ekscentrycznego stróża z dolnych pięter i wielu innych. Każdy/każda z nich w pewnym momencie traci kontakt z rzeczywistością. Tak, jakby budynek przejmował władzę nad umysłami mieszkańców i celowo ich antagonizował. Jeśli dochodzi do zamieszek, to zawsze w celu zniszczenia dobra innych. W przypadku "High-Rise" destrukcja obejmuje przestrzeń wspólną.

Ta piekielnie skomplikowana i ekstrawagancka narracja w reżyserii Wheatleya to ekstremalna wizja apokalipsy estetycznie osadzona w latach 70. XX wieku. Każdy element tego świata odsyła do dobrze znanej nam, także na poziomie wizualnym, przeszłości, którą rozsadza wątek fantastyczny. Gdzieś w tle pojawia się zapowiedź figury Wielkiego Brata, "społeczeństwa sterowanego" i wątki jak z "Matrixa". Twórcy "High-Rise" nie boją się zaryzykować osadzenia opowieści w przestrzeni sprzed ponad czterdziestu lat, ponieważ świat wykreowany przez nich jest niezwykle jaskrawy i przerażająco szczegółowy. Finałowa destrukcja, od której rozpoczyna się "High-Rise", to majstersztyk wyobrażenia o apokalipsie - także na poziomie formy filmowej. To, w jaki sposób doszło do takiego upadku, ma mniejsze znaczenie niż fakt, że ten upadek był po prostu nieunikniony.

8/10

"High-Rise", reż. Ben Whiteley, Wielka Brytania 2015, dystrybutor: M2Films, premiera kinowa: 15 kwietnia 2016

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: High-Rise
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy