"Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" [recenzja]: Daleko od "Gwiezdnych wojen"

Kadr z filmu "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" /materiały prasowe

"Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" zapowiadał się na zbliżenie do pierwszej trylogii gwiezdnej sagi. Tak się nie stało. Spin-off serii jest bardziej Disneyowski - nastawiony na najmłodszych widzów, pozbawiony głębi i refleksji. Ale to wciąż rozrywka pierwszej wody, nie ma powtórki z przytłaczającego nudą "Łotra 1".

Za scenariusz odpowiadali Jon i Lawrence Kasdan, którzy napisali "Imperium kontratakuje", ale nie ma tu ich autorskiego sznytu. To jednak nie Kino Nowej Przygody (scenarzyści mają na koncie też jedną z części "Indiany Jonesa"), tylko Disney, który nie bierze jeńców.

Szkoda, bo siła "Gwiezdnych wojen" tkwi przecież w archetypicznych postaciach i historii. Starcie sił dobra ze złem miało moc oddziaływania Biblii. Zarejestrowano nawet związek wyznaniowy Jediizmu (w Polsce należy do niego około 1500 osób, w Wielkiej Brytanii to czwarta największa religia), który całość swoich praw wziął z trylogii Lucasa. Tamte filmy miały głębię, podprogowe komunikaty, ukryte znaczenia. Opisywały świat jako skomplikowany, a bohaterowie, żeby się w nim odnaleźć, musieli przejść przemianę nawet po wielokroć, doświadczyć złego i dobrego na własnej skórze, utwardzić kręgosłupy moralne, wypracować swoje poglądy i zapracować na zaufanie innych.

Reklama

W "Hanie Solo..." nie ma po tym śladu. Choć ekran szkli się feerią kolorów, jest to właściwie film czarno-biały: dobrzy są dobrzy, a źli są źli, jak w klasycznym kinie Disneya. W ekranowej galaktyce nic się przed widzem nie ukryje. Nie ma miejsca na domysły. Relacje między bohaterami kształtują się w piętnastej minucie i są przypieczętowane cementem (z małym wyjątkiem), a na dylematy w stylu "być albo nie być" nie ma miejsca, gdy w nanosekundę można z jednej planety dostać się na drugą.

Ale bez obaw - starsi widzowie nie będą rozważać samobójstwa z użyciem świetlnego miecza. Dla nich twórcy zdetonowali ładunek z napisem nostalgia, której kurz - złożony z odwołań do ludzi, miejsc, sytuacji i symboli z oryginalnej trylogii - opada nieprzerwanie przez dwie godziny.

Za resztę frajdy odpowiadają już komputery - because it’s 2018. Na wykreowanej z ich pomocą sekwencji napadu na pędzący w górach pociąg zzielenieje z zazdrości ekipa "Snowpiercera: Arki przyszłości", ale to nie jedyny moment, który będziecie wspominać z bananem na ustach. Nie da się zapomnieć ani pierwszego spotkania Hana Solo i Chewbakki, które pogodzi fanów "Toy Story" i "21 Jump Street", a już otwierająca film sekwencja ucieczki tytułowego bohatera i jego wybranki z planety Corellia rozwiewa wątpliwości, czy inwestycja w bilet do kina była dobrym pomysłem.

Cały film nie wytrzymuje takiego tempa, ale nie ma też momentów, gdy Sokół Millenium osiada na mieliźnie. Duża w tym zasługa aktorów, którzy co prawda nie mają tej charyzmy co oryginalna paczka, ale Alden Ehrenreich udźwignął presję oczekiwań. Jego Han Solo kąpał się wyłącznie w gorącej wodzie, co reżyser wykorzystuje do zwodzenia nas, że ADHD bohatera może popchnąć film w nieoczekiwaną stronę. Zaskoczeń jednak nie ma, za to są emocje, spektakularność i dynamika, które tańczą w rytm dobrej muzyki. Bilans dodatni.

6,5/10

"Han Solo: Gwiezdne wojny - historie", reż. Ron Howard, USA 2018, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 25 maja 2018 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Han Solo: Gwiezdne wojny - historie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy