"Gwiezdne wojny: "Ostatni Jedi" [recenzja]: Dwie strony mocy

Daisy Ridley jako Rey /Disney /materiały dystrybutora

Dwa lata temu "Przebudzenie mocy" rozpaliło kinomanów do czerwoności. Mimo gigantycznych oczekiwań i braku zalet większych niż sentymentalny ton, powrót gwiezdnej sagi po trwającej dekadę przerwie jednogłośnie okrzyknięto sukcesem, przynajmniej finansowym. "Ostatni Jedi" debiutuje z podobnym poziomem oczekiwań, lecz mniejszym szałem promocyjnym wokół produkcji. To najwyraźniej pomogło twórcom rozłożyć skrzydła i skupić się bardziej na historii niż na marketingu. Dzięki temu nowa trylogia "Gwiezdnych wojen" wreszcie nabiera rumieńców...

Do odległej galaktyki wracamy tuż po tym, jak Najwyższy Porządek, spadkobierca Imperium, odkrywa lokalizację Ruchu Oporu. Ostatnia garstka Rebeliantów, z księżniczką Leią (Carrie Fisher) na czele, ucieka przed morderczym pościgiem. Niestety, jest to ucieczka z góry skazana na porażkę, bo wróg pod postacią demonicznego Generała Huxa (Domnhall Glesson) ma nadajnik umożliwiający wytropienie statku żołnierzy. W misji, która ma umożliwić zniszczenie urządzenia, Finn (John Boyega) i Poe Dameron (Oscar Isaac) sprzymierzają się z nowo poznaną Rose Tico (Kelly Marie Tran). Tymczasem wysłana na odległą wyspę Rey (Daisy Ridley) próbuje namówić Luke’a Skywalkera (Mark Hamill), by zaczął trenować ją na Jedi, mierząc się jednocześnie z własną ciemną stroną. Z równie silnym konfliktem wartości walczy także jeden z przedstawicieli sił zła - Kylo Ren (Adam Driver). 

Reklama

Wewnętrzne problemy będą jednym z czynników, które zbliżą do siebie Rey i Kyla. Widzom zapewnią natomiast najwięcej emocji, bo zderzenie dwóch ostatnich wysłanników Mocy jest najciekawszym wątkiem, jaki funduje nam reżyser i scenarzysta ósmego epizodu, Rian Johnson. Podczas gdy większość fabuły wydaje się skonstruowana tylko po to, by kolejne znane wcześniej postaci mogły się spotkać (ze sobą lub z nowymi bohaterami, granymi m.in. przez Laurę Dern i Benicia del Toro), Johnson z relacji Rey-Kylo potrafi wycisnąć tonę realnego napięcia. Nie ma oczywiście zbyt trudnego zadania, bo konflikt dobra i zła w jednostce jest tematem wiecznie żywym, aktualnym i z natury pełnym dramatyzmu. Dopóki jednak twórcy bardziej skupiają się na wewnętrznych walkach niż na kosmicznych wybuchach, "Ostatni Jedi" to jeden z najciekawszych odcinków sagi George’a Lucasa.

Na nieszczęście istnieje także druga strona mocy - właściwa akcja filmu: przewidywalna, pełna nielogiczności i zatłoczona bohaterami, którzy nie mają w sobie ani odrobiny polotu, ani (zazwyczaj) nic sensownego do roboty. Co prawda dobrze zobaczyć wojowniczego Poe Damerona, zatroskaną Leię i zabawnego C-3PO ponownie na placu boju, ale poza wartością sentymentalną trudno doszukiwać się tu czegoś więcej niż pretekstu, by Disney dorobił się kolejnych miliardów dolarów na epizodzie dziewiątym. Podobną rolę spełniają dialogi - często zahaczające o banał i niepotrzebne. 

Sytuację ratuje humor, którym reżyser raczy widzów - nieraz bazujący na naszym przywiązaniu do bohaterów, jak w "Przebudzeniu mocy", ale często wprowadzony z ironią i dystansem. Nie sposób nie zachwycić się też stroną techniczną: efekty specjalne; inscenizacje walk - zarówno te w powietrzu, jak i przy użyciu mieczy świetlnych; aranżacje muzyczne i zabiegi scenograficzne  - po prostu zwalają z nóg, bijąc na głowę to, co widzieliśmy w poprzedniej części.

Gdyby wyrzucić kilka małych i większych głupot, parę tanich zabiegów oraz garstkę marnie napisanych postaci, "Ostatni Jedi" mogliby uchodzić za godnego następcę "Imperium kontratakuje" - zarówno pod względem klimatu, jak i napięcia. Po pierwszej, niemrawej połowie, film staje się bowiem przykładem fenomenalnego wykorzystania możliwości, które oferuje nieskończony budżet i grupa zdolnych aktorów w obsadzie. Im bliżej finału, tym więcej w nowym filmie twórcy "Loopera" intrygujących motywów, intertekstualnych nawiązań i mocnych puent. Jeśli tylko twórcy nie obiorą złej strony mocy, daje to szansę na naprawdę pamiętne rozwiązanie historii. Zwłaszcza że Rey nie jest oczywistą protagonistką, a Kylo Ren nie jest stereotypowym antagonistą - zakończenie konfliktu tonie więc w mgle tajemnicy. 

Zanim jednak nadejdzie kres tej podróży, trzeba zadowolić się filmem o klasę lepszym od "Przebudzenia mocy", lecz wciąż nie wytrzymującym starcia z oryginalną trylogią. "Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi" to produkt, który z pewnością spełni oczekiwania fanów poprzednika, zapewni dobrą rozrywkę pozostałym, ale nieprzekonanych nie przekona. Jeśli to wystarczające, pozostaje jedynie czekać na finał - z nadzieją, już nie taką "nową", że miłość do uniwersum wygra z ambicjami marketingowymi, a chęć opowiedzenia znaczącej historii z chęcią łatwego zarobku. Już teraz J.J. Abramsowi możemy życzyć powodzenia.

7/10

"Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi" [Star Wars: The Last Jedi], reż. Rian Johnson, USA 2017, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 14 grudnia 2017 

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama