Reklama

"Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu" [recenzja]: Gorzko-komiczny traktat o człowieczeń

Streścić film Roya Anderssona jest próbą bezcelową. I szkodliwą zarazem. Podobnie jak dwie pierwsze części trylogii o człowieku, "Gołębia..." trzeba doświadczyć, dać się zaskoczyć, wchłonąć i opowiedzieć na nowo. Każdy bowiem wyjdzie z innym obrazem i znaczeniem.

Streścić film Roya Anderssona jest próbą bezcelową. I szkodliwą zarazem. Podobnie jak dwie pierwsze części trylogii o człowieku, "Gołębia..." trzeba doświadczyć, dać się zaskoczyć, wchłonąć i opowiedzieć na nowo. Każdy bowiem wyjdzie z innym obrazem i znaczeniem.
Kadr z filmu "Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu" /materiały prasowe

Roy Andersson wypełnił w jakimś sensie pustkę po śmierci Ingmara Bergmana w kinie szwedzkim, choć obu twórców trudno jednak porównywać. Wiele ich różni, łączy z pewnością silna artystyczna osobowość i refleksja nad kondycją człowieka w świecie.

O pokolenie młodszy, twórca kultowego w Szwecji filmu z 1970 "Historia miłosna" i kilkuset filmów reklamowych, stworzył na początku lat 80. Studio 24. Tam zaczął tworzyć swoje podszyte absurdem, tragi-komizmem, lecz i głęboko w nich zakorzenionym humanizmem, odrębne światy.

Reklama

Podobnie jak w dwóch pierwszych filmach trylogii - "Pieśniach z drugiego piętra" i "Do ciebie człowieku" - w "Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu" Andersson posługuje się swoją charakterystyczną stylistyką kreowaną w całości i od samego początku w studiu. Statyczna kamera, wybielone pozbawione, emocji twarze aktorów, długie ujęcia, jednolita kolorystycznie, błękitno-szara tonacja. Około 40 scen staje się na ekranie XVI- i XVII-wiecznymi tableau, malarskimi płótnami, na których Andersson odmalowuje swoje historie.

Pomimo braku ruchów kamery Andersson jest mistrzem wypełniania kadru postaciami, wydarzeniami, wykorzystywania pierwszego i drugiego planu. Dlatego też jego historie ogląda się z rosnącą fascynacją.

Andersson stawia przed nami swoich bohaterów - chwilami komicznych, częściej żałosnych, nieporadnych i śmiesznych, niekiedy przerażających w swej determinacji. I tak jest para depresyjnych sprzedawców, próbujących bezskutecznie zareklamować swoje produkty do... rozśmieszania ludzi. Jest i smutna pani domu, która beznamiętnie powtarza przez telefon: "cieszę się, że u was wszystko w porządku", rodzeństwo rywalizujące o pieniądze matki nad jej łożem śmierci. Jest i Karol XII odwiedzający przydrożny bar w drodze na bitwę, czy żołnierze płacący kulawej barmance pocałunkiem za napitek.

W nagrodzonym Złotem Lwem w Wenecji "Gołębiu..." nie jest istotna logika. Ta istnieje na innym poziomie. Z pozoru absurdalno-komiczne sytuacje okazują się punktem wyjścia do postawienia pytania o to, dlaczego naszego społeczeństwo wygląda tak a nie inaczej, dlaczego nie potrafimy się ze sobą porozumieć, co to znaczy być człowiekiem. Andersson nie daje prostych odpowiedzi i nie używa prostych metafor. I w jego namyśle nad rzeczywistością, w wycofaniu i humanizmie jest coś bardzo skandynawskiego.

Każdy wyniesie z filmu Anderssona swoją scenę. Dla mnie z pewnością jedną z najmocniejszych jest ta domykająca film, niezwykle mocna, gorzka i brutalna metafora zachodniej cywilizacji białego człowieka i kolonializmu. Obraz pozostający na bardzo długo w pamięci.

9/10

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy