"Ghost in the Shell" [recenzja]: Z krwi, kości i metalu

Scarlett Johansson w filmie "Ghost in the Shell" /materiały dystrybutora

Druga połowa lat 90., antena satelitarna, Viva albo Viva Zwei, wtedy jeszcze wypełnione teledyskami, a nie idiotycznymi reality shows. Pośród hitów sezonu pojawia się "King of My Castle" zespołu Wamdue Project, kawałek przedziwny i dla młodych Polaków wtedy do niczego niepodobny. Tak samo zresztą jak jeden z dwóch teledysków, w którym pojawiły się fragmenty "Ghost in the Shell", dziś kultowego anime z 1995 roku. Niezapomniany moment.

Dla współczesnych trzydziestolatków było to doświadczenie niemal pokoleniowe. Dziwność tamtego teledysku przyciągała i odpychała jednocześnie, robiła wrażenie, ale też konsternowała, bo nie wiadomo było, do jakiego worka to wszystko włożyć. Dla wielu z nas był to początek miłości do mangi i anime, na które kilka lat później zrodził się w Polsce boom.

Dzisiaj trudno sobie nawet wyobrazić, jakie wrażenie zrobiłby na tamtych nas remake "Ghost in the Shell" w reżyserii Ruperta Sandersa ("Królewna Śnieżka i Łowca"). Młodsze pokolenia startowały z zupełnie innego pułapy. Miały już poza "Kaczorem Donaldem" dostęp do wydawanych po polsku mang, resztę przyniósł Internet. Popkultura Dalekiego Wschodu przestała być tak tajemnicza, a i Hollywood co rusz próbuje ją asymilować, z mniejszym lub większym powodzeniem. W tym przypadku można powiedzieć, że nie jest źle.

Reklama

Bo że to kawał świetnej roboty rzemieślniczej, nie trzeba chyba nikogo zapewniać. Efekty specjalne porażają, montaż jest wykorzystany świadomie, a to, co nawyprawiali scenografowie i kostiumolodzy, budzi szacunek dla solidności i niczym nieskrępowanej wyobraźni. Tak pieczołowicie zaprojektowanego miasta, z pomysłowymi rozwiązaniami architektonicznymi, nie było w kinie dawno. Po fakturach poznacie, gdzie świat biednych, a gdzie bogatych, po kolorach i kształtach zorientujecie się, czy odwoływali się autorzy do Wschodu i Zachodu. Te dwa odległe świata tutaj ze sobą współistnieją, na tych samych prawach. Koniec podziałów, koniec przynależności, koniec "naszych" i "waszych".

Zaskoczenie tym przyjemniejsze, że film wchodzi na ekrany w atmosferze kontrowersji. Sprzeciw wielu środowisk budziło obsadzenie białej aktorki w głównej roli. Byli też tacy, którym nie podobało się, że ta biała to Scarlett Johansson. Jednym i drugim wylali twórcy kubełek zimnej wody na rozgorączkowane czoła.

Pierwsi dostaną przekonujące uzasadnienie, dlaczego nie gra azjatycka aktorka, drudzy przekonają się, że nawet jeśli filmy sci-fi ze Scarlett nie dawały rady, to nie z jej winy. Bo w "Ghost in the Shell" sprawdza się bardzo dobrze: jej Mira zaskakuje, wodzi nas i innych bohaterów za nos. Tu błyśnie emocją w najmniej oczekiwanym momencie, tu stanie oziębła, gdy spodziewamy się furii. To pełnoprawna bohaterka, z krwi, kości i metalu.

Teoretycznie więc wszystko jest tam, gdzie być powinno: właściwa obsada (nie zapomnicie Takeshiego Kitano jako szefa Sekcji 9) we właściwym miejscu. A jednak, nie wszystko złoto, co się świeci. Pozłotek filmu ściera się za każdym razem, gdy napotka na warstwę filozoficzną. Nie trzeba mieć doktoratu z twórczości Philipa K. Dicka, by znać na wylot niepokoje, którymi nas się tu raczy.

Mariaż technologii i ludzkich komórek, główna wykładnia refleksyjna filmu, budził grozę w kinie i literaturze na długo, zanim choćby Internet stał się faktem. Tu nie dodaje się do niego nic nowego, powtarza się tak stare banialuki, jak i stare prawdy. Objawienia nie ma. Jest kawał dobrze zrobionego kina.

6/10

"Ghost in the Shell", reż. Rupert Sander, USA 2017, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 31 marca 2017 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy