"Fukushima, moja miłość" [recenzja]: Porzucone

Rosalie Thomass i Kaori Momoi w filmie "Fukushima, moja miłość" /C Hanno-Lentz-Majestic /materiały dystrybutora

Pierwsza scena przypomina rejestrację z ukrytej kamery. Lekko nieudolna próba pokazania, jak bardzo rozstanie wpłynęło na życie młodej kobiety. Nie wiemy nic na temat tego związku. Mamy pewność, że to koniec - ślubu nie będzie. Młoda Niemka o imieniu Marie postanawia zrobić wszystko, żeby dosłownie opuścić swoją europejską rzeczywistość.

Najnowszy film Doris Dörrie to kolejna, w dorobku tej reżyserki próba "spotkania" Dalekiego Wschodu i Europy. Tytułowe odwołanie do filmu Alaina Resnaisa "Hiroszima moja miłość" stanowi rodzaj pierwszej interpretacyjnej recepty. 

Marie (Rosalie Thomass) przylatuje do Japonii, żeby uciec od smutku. Decyduje się na dość ekstremalną pracę. Z dnia na dzień przyłącza się do organizacji Clowns4Help. Wraz z dwójką innych klownów dba o to, żeby mieszkańcy Fukushimy, a tak naprawdę strefy zero, mieli na twarzy uśmiech. Jej zadanie polega na rozweselaniu tych, którym udało się przetrwać tsunami i awarię elektrowni jądrowej.

Reklama

Młoda Niemka bardzo opornie dostosowuje się do nowej rzeczywistości. Szybko zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę jest rozwydrzoną gówniarą, która liczyła na to, że jej życiowe problemy rozwiąże praca z innymi. Ci "inni" muszą mieć najgorzej na świecie, żeby jej rozterki szybko straciły blask. Ten naiwny, postkolonialny pomysł na odzyskanie chęci do życia traci rację bytu już na samym początku filmu. Marie nie jest w stanie zaakceptować otaczającej ją rzeczywistości. Wszystko zmienia się, kiedy poznaje Satomi (Kaori Momoi).

Japonka jest jedną z ofiar, która straciła wszystko i wszystkich. Marzy o powrocie do domu. Realizuje swój plan we współpracy z Marie. Od tego momentu kobiety jednoczą siły. Ich podróż staje się wspólnym procesem odzyskiwania siebie. Radioaktywna ziemia wydobywana przez mieszkańców tej krainy, promieniowanie przestają być realnym zagrożeniem. Marie zdaje sobie sprawę, że jej misja polega na czymś zupełnie innym. I nie ma to nic wspólnego z procesem indywidualizacji i klasycznym przepracowaniem traumy.

W filmie Dörrie, obok świata ludzi pojawia się również świat duchów, które poszukują odkupienia. Tragedia z 2011 roku rozbiła status quo - zniszczyła organizm, stabilną tkankę społeczną. Brak możliwości powrotu do przeszłości staje się jednym z wiodących motywów filmu "Fukushima, moja miłość". Wyprawa "tam" jest możliwa tylko na polu pamięci. Pamięć musi być chroniona, ale najważniejsza staje się potrzeba nowego początku. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w filmie Dörrie można odnaleźć nawiązania do klasycznych obrazów studia Gibhli, jak chociażby "Księżniczki Mononoke" Miyazakiego. Jedyną różnicą jest europejska przybyszka, która w końcu wraca "do siebie", aby poukładać sobie swoją biografię i nareszcie poczuć ulgę.

6/10

"Fukushima, moja miłość" [Grüße aus Fukushima], reż. Doris Dörrie, Niemcy 2016, dystrybutor: Aurora Films, premiera kinowa: 3 lutego 2017

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy