Reklama

Do trzech razy sztuka, czyli ostatni gwóźdź do trumny

Ostatni Władca Wiatru, reż. M. Night Shyamalan, USA 2009, dystrybutor UIP, premiera kinowa 3 września 2010.

W 2004 roku Nathaniel Kahn nakręcił fałszywy dokument "Ukryta tajemnica M. Nighta Shyamalana", w którym sugerował, że twórca "Szóstego zmysłu" utrzymuje kontakt z Tamtą Stroną. Od dobrych kilkunastu lat nie czytuję już pisma "Nieznany Świat" oraz książek Ericha von Dänikena, ale w tym wypadku sam jestem skłonny podejrzewać nadnaturalny spisek - jakim bowiem cudem tak utalentowany artysta od pewnego czasu wypuszcza coraz gorsze filmy?

Jego stopniowy upadek, rozpoczęty słodką aż do bólu zębów "Kobietą w błękitnej wodzie" i kontynuowany przez anemiczne oraz wtórne "Zdarzenie", punkt kulminacyjny osiągnął przy "Ostatnim Władcy Wiatru".

Reklama

Po seansie fantazjowałem na temat okoliczności powstania tego dzieła. Może Shyamalan obudził się pewnego ranka z dojmującym poczuciem braku czegoś nieokreślonego, kierowany napadem niepokoju złapał za położoną na szafce nocnej kamerę cyfrową, ale wtedy uświadomił sobie, że zapomniał, jak z niej korzystać. Wodził w transie palcami po obudowie, a po plecach ściekały mu strugi potu. Dźwięk telefonu prawie przyprawił go o zawał - to dzwonił jego agent z pytaniem o kolejny projekt. Odwlekając odpowiedź, przerażony Shyamalan przerzucał kanały w telewizji, aż trafił nagle na emisję serialu animowanego "Awatar: Legenda Aanga". Odetchnął z ulgą, bo wiedział już, co zrobi. "Nakręcę film dla dzieci!" - krzyknął do słuchawki.

Rzeczona kreskówka była hamburgerem przyprawionym azjatyckim sosem - zrealizowano ją w USA, ale wystylizowano na anime, a do tego wzbogacono o elementy rodem z kina wuxia. Ten eklektyzm wydawał się idealnie pasować do twórcy "Znaków", który jako Hindus kręcący filmy w Hollywood dobrze wiedział, co to znaczy balansować na styku różnych światów. Stworzone w "Ostatnim Władcy Wiatru" uniwersum ma w sobie właśnie ten międzykulturowy potencjał. Są tutaj wielkie bitwy, magia oraz monstrualny statek o steampunkowej proweniencji. Harry Potter i Bilbo Baggins odwiedzają "Dom latających sztyletów".

Aby udźwignąć taki ładunek kiczu, trzeba albo podejść do niego absolutnie serio, albo uciec w pastisz i porozumiewawcze mrugnięcia okiem. Shyamalan wybiera trzecią opcję: postawę niechlujnego wyrobnika. Rozgrywająca się w świecie rządzonym przez magię historia nastoletniego rodzeństwa, które odnajduje potrafiącego władać wszystkimi żywiołami chłopca, jest opowiedziana tutaj w sposób mechaniczny. Kolejne cięcia i wypowiedzi narratorki prowadzą widzów z punktu A do punktu B, a poszczególne zwroty akcji nie są dostatecznie mocno wygrywane; ogląda się to z chłodną obojętnością. Napompowane sceny walk rażą natomiast sztucznością. "Dzieciaki i tak to kupią" - mówił pewnie reżyser swojemu agentowi, mając nadzieję, że jego zła passa wreszcie się skończy.

Brak szacunku dla młodszych widzów widać szczególnie w konstrukcji nieletnich bohaterów. Przy całym swoim infantylizmie i poprawności politycznej, seria o Harrym Potterze próbowała przynajmniej w miarę wiarygodnie przedstawić okres hormonalnej zawieruchy. Nie ma po niej niestety śladu w "Ostatnim Władcy Wiatru", gdzie protagonistom całkowicie amputowano osobowości. Strach przed odpowiedzialnością, próby sprostania wymaganiom ojca, przyjaźń - wątki te pozostają jedynie w fazie larwalnej i trzeba by przynajmniej dodatkowych trzydziestu minut, aby nadać im satysfakcjonujący kształt.

Z pomocą siły wyższych czy nie, kariera Shyamalana wyleciała z torów i dogorywa teraz na poboczu. Na nic tu jednak płacz i zgrzytanie zębami, bo wszystkie znaki na afiszu i ekranie zapowiadały katastrofę. Jeśli ktoś tym razem dobrowolnie wziął udział w przejażdżce, zrobił to tylko i wyłącznie na własną odpowiedzialność.

3/10

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy