Reklama

"Daleko od Reykjaviku": Islandzka Erin Brockovich [recenzja]

Po baranach i upartych braciach przyszła pora na krowy i równie niezłomną kobietę. Twórca śmiertelnie zabawnych "Baranów. Islandzkiej opowieści" powraca z równie intrygującym, tragikomicznym "Daleko od Reykjaviku". Z Ingą lepiej nie zadzierać!

Po baranach i upartych braciach przyszła pora na krowy i równie niezłomną kobietę. Twórca śmiertelnie zabawnych "Baranów. Islandzkiej opowieści" powraca z równie intrygującym, tragikomicznym "Daleko od Reykjaviku". Z Ingą lepiej nie zadzierać!
Arndís Hrönn Egilsdóttir w filmie "Daleko od Reykjaviku" /Gutek Film /materiały dystrybutora

Pogłoski o islandzkiej Erin Brockovich, które mogły już obić się wam o uszy w kontekście nowego filmu Grímura Hákonarsona, wcale nie są przesadzone. Inga co prawda nie posiada hollywoodzkiego uśmiechu, figury i bujnej czupryny Julii Roberts, nie chodzi w kusych spódniczkach i w szpilkach, tylko w ciepłej czapie, roboczej kurtce i zupełnie nieseksownych gumiakach, ale ma za to tę samą siłę charakteru, charyzmę i wolę działania, co prawdziwa Erin. Jest po prostu genialna.

Po niespodziewanej śmierci męża spokojna i przyjaźnie nastawiona do świata i sąsiadów kobieta poznaje bardzo nieciekawe tajemnice męża. To, że wpędził ich wspólne gospodarstwo w długi, to tylko czubek góry lodowej problemów, z którymi przyjdzie zmierzyć się Indze. Po nitce do kłębka dociera ona do jeszcze skrzętniej skrywanych sekretów, by w końcu smutek i żałobę przekuć w nieposkromiony, acz idealnie skanalizowany gniew. Inga postanawia uratować nie tylko siebie, ale i cały region, w którym rozpanoszyła się spółdzielnia mleczarska.

Reklama

U swego zarania kooperatywa miała wspierać lokalnych rolników, tymczasem wprowadziła praktyki rodem ze słonecznej Sycylii, tudzież deszczowego Nowego Jurku, w którym zabrakło już sprawiedliwego, choć surowego osądu Vita Corleone. Żeby pokonać tak potężnego wroga, użyć będzie musiała każdej możliwej broni: od hektolitrów mleka po pokaźną porcję gnojówki. Dubeltówka pod ręką też się może przydać.

Ciepłe, wełniane swetry, oszałamiające, surowe i bezkresne islandzkie krajobrazy oraz idealne proporcje dramatu i humoru to tylko niektóre z atutów "Daleko od Reykjavíku". Grímur Hákonarson robi to jeszcze raz! Podobnie jak w "Baranach. Islandzkiej opowieści" znowu w pełni wykorzystuje potencjał islandzkiej natury (co za kadry w soczewce kamery Marta Taniela!) i islandzkiego charakteru - wyciosanego i zahartowanego w tych pięknych, acz trudnych do egzystowania okolicznościach przyrody.

Przede wszystkim kreuje jednak nietuzinkową, jednocześnie swojską i inspirującą postać. Nie udałoby mu się to bez Arndís Hrönn Egilsdóttir, która brawurowo wcieliła się w Ingę. Każdym swoim gestem, słowem i mimiką twarzy aktorka uwiarygadnia przemianę bohaterki i zaraża widzów jej siłą. Na początku odrobinę flegmatyczna ("cicha woda") i skrajnie wycieńczona - stopniowo "rośnie", wyswobadza się z pewnej rutyny i roli, która została jej narzucona, by wreszcie odnaleźć własną drogę. Być sobą. Inga nie podąży za stadem i odzyska kontrolę - w znacznie lepszym stylu niż Boris Johnson na innej wyspie.

7/10

"Daleko od Reykjaviku" [Héraðið], reż. Grímur Hákonarson, Islandia, Danie, Niemcy Francja 2019, dystrybutor: Gutek Film, premiera kinowa:4 września 2020

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy