"Czyściciele internetu" [recenzja]: Biznes jest biznes

Kadr z filmu "Czyściciele internetu" /materiały prasowe

Najciekawszym pytaniem "Czyścicieli internetu" jest to, gdzie przebiega granica między moderowaniem a propagandą, szczytną misją a obłudnym biznesem. Usuwaniem z sieci twardej pornografii z udziałem dzieci to jedno, ale jest jeszcze udostępnianie hejtu i fake newsów najgorszego smaku, które sprzyjają homofobii, antysemitom i prześladowaniu za poglądy polityczne.

Wielkość internetu możemy mierzyć w subach, szerach, lajkach. Co minutę pojawia się tam 500 godzin niepublikowanych materiałów wideo, 450 tysięcy tweetów, 2,5 milona świeżych wpisów na Facebooku. Dzielimy się wszystkim, czym chcemy, ale część treści wkrótce znika.

Trudno w prosty sposób opisać odpowiedzialną za to szarą eminencję - tych, których nie widzimy, a którzy pociągają za sznurki. Chodzi o zjawisko złożone i niejednorodne, jednak brudna robota zostaje powierzona tak zwanym moderatorom treści. Trudno w sieci o miejsca, których nie monitorują baczne spojrzenia cyfrowych strażników porządku.

Reklama

W "Czyścicielach internetu", dokumencie Moritza Riesewiecka i Hansa Blocka, nie liczy się to, co można zobaczyć. Chodzi raczej o to, co i jak znika z królestwa internetu. Jak tłumaczy jeden z moderatorów, jego zadaniem jest weryfikowanie treści. Oczywista oczywistość. Klika "ignoruj", czyli zgadza się na publikację i przechodzi do kolejnego zdjęcia. "Usuń" - pozbywa się dziecięcej pornografii, streamu samobójstw, egzekucji rejestrowanych przez ISIS. Ale nie wszystko jest przejrzyście i jasno zdefiniowane. Co zrobić z obrazem Illmy Gore, przedstawiającym nagiego Donalda Trumpa z małym penisem? I jak potraktować wypowiedzi Rodriga Duerte, autorytarnego wodza Filipin, które nawołują do eksterminacji? Jakie przepisy powinny tu obowiązywać?

Ten pierwszy zostaje usunięty - moderator uznał, że nagość narusza dobre imię prezydenta Stanów Zjednoczonych. Drugi do dzisiaj krąży po sieci, ponieważ inny pracownik popiera ścianie głów filipińskim dilerom. "Czyściciele internetu" pokazują, że w sieci nie istnieje coś takiego jak neutralność czy kategoria obiektywizmu, a podstawowym narzędziem filtrowania treści jest tysiące punktów widzenia i wiara w wyjątkowość własnych opinii. Wszystko zależy od osoby, która siedzi przed komputerem, dokonuje wartościowań i decyduje, że coś jest lepsze, a coś gorsze. W pewnym momencie nie ma różnicy między dezinformacją  a informacją - usuwanie syryjskiej propagandy terrorystycznej wszak ucisza aktywistów, którzy tymi materiałami chcą zwrócić uwagę świata na cierpienie tysięcy cywili.

Co ciekawe, Risewieck i Block pokazują, że ten system na glinianych nogach składa się nie tyle z analitycznych, wyspecjalizowanych mózgów, a szarych śmiertelników - taniej siły roboczej zatrudnianej na umowy śmieciowe na Filipinach. W biurach w Manili pracuje tysiące osób, które na co dzień żyją w slumsach i utrzymują wielodzietne rodziny. Czynnik geograficzny i kulturowy niesie brzemienne skutki. Po pierwsze moderatorzy nie znają kontekstu treści z całego świata, które monitorują. Ich wyobrażenie o tym, czy coś wydaje się dobre czy złe jest intuicyjne, a przecież każdy błąd może wpłynąć na drugie życie lub doprowadzić do wybuchu wojny. Po drugie odpowiedzialność zatruwa ich umysły. I popycha do samobójstwa.

Kto za tym wszystkim stoi? Nikt inny jak grube ryby z Doliny Krzemowej, którym szum informacyjny i niebezpieczne słowa są przecież na rękę - zapewniają lajki, zasięgi, tysiące użytkowników. W wirtualnym świecie rasizm, homofobia, pochwała przemocy, sprzedają się jak świeże bułeczki, a utrzymanie pozorów "czystego" internetu, to skuteczny i prosty sposób na uniknięcie odpowiedzialności. Biznes jest biznes.

8/10

"Czyściciele internetu" (The Cleaners), reż. Moritz Riesewieck i Hans Block, Niemcy, Brazylia 2018, dystrybutor: Against Gravity, premiera kinowa: 28 września 2018 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Czyściciele internetu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy