Reklama

Czy Herzog zwariował?

"Zły porucznik", reż. Werner Herzog, USA 2009, dystrybutor: Monolith Plus, premiera kinowa 13 sierpnia 2010.

Nie mogłem uwierzyć, gdy usłyszałem, że Werner Herzog planuje nakręcić nową wersję "Złego porucznika". Wszak film Abla Ferrary powstał zaledwie kilkanaście lat temu i był dziełem kompletnym. Jedyne, co wydawało się tłumaczyć decyzję niemieckiego reżysera, to rodzaj blokady twórczej. A więc 68-letniemu twórcy "Krzyku kamienia" brakuje już oryginalnych pomysłów, cisnęło się na usta.

Moje nastawienie zmieniły niektóre wypowiedzi samego Herzoga, który wypierał się nawiązań do dzieła Ferrary. Sugerował, że łączy je jedynie tytuł, który zresztą wymogli na nim producenci. Jakoś ciężko mi było - i jest nadal - uwierzyć jednak w jego tłumaczenia. Zbyt wiele podobieństw jest pomiędzy tymi obrazami, czy to w rozwiązaniach fabularnych, czy w portrecie głównego bohatera. Co prawda zmieniło się miejsce i czas akcji, ale jak dla mnie to jedynie l'art pour l'art.

Reklama

I tak, w odróżnieniu od umiejscowionego w Nowym Jorku obrazu Ferrary, akcja filmu Herzoga rozgrywa się w Nowym Orleanie krótko po pamiętnej Katrinie. Jest więc brudno, wszystko się wali i trudno się dziwić, że każdy marzy jedynie, żeby przynajmniej na chwilę stąd uciec, choćby mentalnie. Pewnym rozwiązaniem na te problemy są narkotyki, o które rozbija się główna intryga kryminalna filmu. Główny bohater - Terence McDonagh (Nicolas Cage) - musi bowiem rozwiązać sprawę brutalnego zabójstwa imigrantów z Afryki, którzy byli związani z narko-biznesem.

A że sam jest w znacznym stopniu uzależniony od "dragów", jest mu to właściwie na rękę. Z niespokojnymi rękoma, rozbieganym wzrokiem i obolałym po wypadku krzyżem przypomina zresztą podrzędnego dilera. Odróżnia go od niego jedynie odznaka. To dzięki niej właśnie może zaprowadzać porządek w mieście. Oczywiście według własnego uznania. Kradzież dowodów, torturowanie niedołężnych staruszek, wymuszanie usług seksualnych czy zwykłe nadużywanie władzy, to jedynie środki do celu, których nie zawaha się przy tym użyć.

Nowy Orlean to jego pole działania. On jest tu królem Mardi Gras. Nieformalnym władcą Big Easy, miasta, w którym wszystko jest wynaturzone i zwyrodniałe, z pozoru nierealne, a jednocześnie na swój sposób prawdziwe.

I jak prawdziwy oligarcha, McDonagh zawsze osiąga swój cel. Nawet, gdy znajduje się w beznadziejnej wydawałoby się sytuacji, potrafi z niej wybrnąć (a właściwie umożliwia mu to Herzog). Jedyne, co go w efekcie czeka, to co najwyżej... stopień kapitana.

Rozumiem, że ostatnio niezwykle modne jest robienie nowych - i oczywiście ulepszonych - wersji filmów sprzed kilkunastu czy kilkudziesięciu lat. Ale dlaczego na takie rozwiązanie zdecydował się Werner Herzog?

Twórca tak doświadczony, jak on może sobie co prawda pozwolić czasem na odrobinę szaleństwa, nutkę ekstrawagancji, ale uczciwie przyznaję, że oglądając jego "Złego porucznika", myślałem sobie: "Czy Herzog zwariował?".

Bo po co tak naprawdę powstał ten film? Jak wspominałem nie jest to z pewnością hołd złożony produkcji Ferrary. Wątpię też, żeby niemiecki reżyser po prostu wpadł na pomysł zrobienia policyjnego kryminału, w dodatku zakorzenionego w innym dziele. A może Herzog szuka nowej publiczności? Takiej, do której z pewnością nie dotarłby "Zagadką Kaspara Hausera" czy "Szklanym sercem", natomiast filmami takimi jak "Operacja Świt" czy "Zły porucznik" ma na to szansę.

Moim zdaniem rozwiązanie jest znacznie prostsze. Niemiecki reżyser od jakiegoś czasu po prostu bawi się kinem, a przede wszystkim widzami, i jego najnowszych filmów nie da się już chyba traktować poważnie. Tak też jest w wypadku "Złego porucznika", w którym każdy element - począwszy od aktorstwa, a skończywszy na diegezie - jest tak przesadzony, że całość zakrawa na parodię.

Gdyby jednak w istocie, takie właśnie było zamierzenie twórcy "Stroszka", ten obraz nie byłby tak śmiertelnie poważny, naburmuszony i pompatyczny. Jest tu co prawda odrobina szaleństwa, reprezentowana przez - znajdującego się większość filmu "na haju" - Nicolasa Cage'a, ale akurat w jego wypadku, to żadne odstępstwo od normy. Przesada, nadmierna ekspresja i niewytłumaczalna dynamika to esencja jego gry aktorskiej.

"Złego porucznika" polecam więc jedynie tym, którzy nie zetknęli się dotąd z twórczością Herzoga i tym, którzy nie znają oryginału Ferrary. Może znajdą tu coś dla siebie. Na przykład... piękne zdjęcia iguan.

3,5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Werner Herzog | Zły porucznik | USA | porucznik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy