"Człowiek, który zabił Don Kichota" [recenzja]: Potwór Frankensteina

Kadr z filmu "Człowiek, który zabił Don Kichota" /materiały prasowe

Przygoda Terry'ego Gilliama z "Człowiekiem, który zabił Don Kichota" trwała prawie 30 lat. W tym czasie projekt zmieniał aktorów, zdjęcia wznawiano i przerywano, scenografię niszczyły żywioły, producenci wycofywali swe wsparcie; jednym słowem - koszmar, nie plan filmowy. Jednak dzieło udało się w końcu ukończyć.

Zapowiadając swój film podczas 18. festiwalu Nowe Horyzonty Gilliam zaznaczył, że nie chce, by było ono oceniane przez pryzmat producenckiego piekła. Poprosił także zgromadzonych na sali widzów, by obniżyli swe oczekiwania. Wszyscy zareagowali na to śmiechem - wszak cały jego występ był bardzo dowcipny. Niestety, tym razem Gilliam nie żartował.

Toby (Adam Driver), kiedyś obiecujący filmowiec, jest reżyserem reklam. Przy okazji zdjęć w Hiszpanii mężczyzna udaje się do położonej niedaleko planu wioski, gdzie dekadę wcześniej nakręcił swój debiutancki film - adaptację "Don Kichota". Spotyka tam Javiera (Jonathan Pryce), który przed laty zagrał dla niego tytułową postać. Staruszek od tamtej pory utrzymuje, że jest Don Kichotem. Samego Toby’ego bierze natomiast za Sancho Pansę. Przypadek sprawia, że obaj wyruszają w podróż pełną dziwnych przygód i zakrzywień czasoprzestrzeni.

Od swych pierwszych scen "Człowiek, który zabił Don Kichota" sprawia wrażenie, jakby Gilliam chciał w nim zawrzeć wszystkie koncepcje i pomysły, które rozważał w czasie prawie 30 lat produkcji. Skutkuje to tylko chaosem i brakiem wyraźnego kierunku artystycznego. Czego tutaj nie ma? Jest wątek blokady twórczej oraz niby autobiograficzne spojrzenie na produkcyjną mękę, są fantazyjne majaki i olbrzymy, rycerskie pojedynki i ratowanie księżniczki, znalazło się nawet miejsce na pobieżne potraktowanie problemu uchodźców i żarty z Donalda Trumpa.

Reklama

Tyle, że to się zupełnie nie klei. Gilliam wziął wszystkie pomysły świata, przefiltrował przez swoją wrażliwość, a następnie pozszywał w coś na kształt potwora Frankensteina. I chociaż krzyknął triumfalnie: "To żyje!", jego twór rozpada się po zaledwie kilku krokach. Zawodzi także fakt, że reżyser opracował większość wątków "Człowieka, który zabił Don Kichota" w swych poprzednich filmach - i to z o wiele lepszym skutkiem. Przede wszystkim motyw błędnego rycerza - tak pięknie ograny w "Fisher Kingu" z nieodżałowanym Robinem Williamsem w roli głównej.

Nie znaczy to oczywiście, że film jest totalną porażką. Gilliam ma przebłyski, potrafi stworzyć urzekającą scenę - jak chociażby teatralny pojedynek na kopie. Wciąż nie opuszcza go także poczucie humoru, łagodzące bolączki narracji i struktury. Fantastyczni są także aktorzy, przede wszystkim Jonathan Pryce jako pocieszny i szlachetny Javier/Don Kichote. Równie dobrze wypada Driver, ale on nie zalicza występów poniżej określonego poziomu - nawet jeśli jego postać (tak jak Toby) zmienia swój charakter co trzy sceny. Niestety, podobnie nie da się napisać o bohaterkach - dwuwymiarowych i potraktowanych wręcz seksistowsko.

Nie wiem, czy można spełnić prośbę Gilliama i spojrzeć na "Człowieka, który zabił Don Kichota" ignorując towarzyszące produkcji problemy. Najgorsze jest to, że sama historia powstania filmu okazała się ciekawsza niż dzieło końcowe (powstał już nawet o niej jeden film - dokument "Zagubiony w La Manchy", polecam). Niemniej cieszę się, że Gilliamowi udało się ukończyć ten projekt. Teraz czekam na kolejny - mam nadzieję, że na miarę jego najlepszych filmów. Bo "Człowiek, który zabił Don Kichota", niestety, zawodzi.

4/10

  "Człowiek, który zabił Don Kichota" (The Man Who Killed Don Quixote), reż. Terry Gilliam, Hiszpania, Portugalia, Wielka Brytania 2018, dystrybutor: Gutek Film, polska premiera: 10 sierpnia 2018 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy