"Creative Control" [recenzja]: Schemat goni schemat

Kadr z filmu "Creative Control" /materiały dystrybutora

Jeśli ktoś oglądał dwudziesty sezon animowanego serialu "South Parku", na pewno kojarzy Member Berries. Są to małe jagódki, które ciągle wspominają dawne produkty popkultury. "Pamiętasz to?", "Pamiętam, to było super!" - tak mniej więcej prezentuje się ich dialog. Podobny może zaistnieć wśród widzów "Creative Control". Niestety, film Benjamina Dickinsona, chociaż miejscami intryguje, przez większość czasu powiela jedynie sprawdzone pomysły.

Dickinson skupia się na życiu Davida (w tej roli sam reżyser) i Juliette'y (Nora Zehetner), pary trzydziestokilkuletnich mieszkańców Brooklynu niedalekiej przyszłości. Ich związek przechodzi kryzys. Oboje nie potrafią się ze sobą dogadać, nie znajdują także pocieszenia w pracy.

Szczególnie sfrustrowany jest zatrudniony w agencji marketingowej David. Bohater znajduje nieoczekiwaną ulgę w nowym produkcie, który ma reklamować. Okulary do rzeczywistości rozszerzonej pozwalają mu spełnić wszelkie pragnienia dzięki cyfrowej wersji Sophie (Alexia Rasmussen), dziewczyny najlepszego kumpla. Oczywiście bardzo szybko prowadzi to do zatarcia granicy między światem prawdziwym i wirtualnym.

Dickinson maluje swoją wizję przyszłości w podkreślających emocjonalną pustkę bohaterów czerni i bieli. Ich próby wyrwania się z bezuczuciowej monotonii ukazywane są w założenia satyrycznym świetle, szybko przechodzącym w prosty cynizm. W korporacyjnym świecie Davida ucieczkę stanowią imprezy, których atrakcyjność mierzona jest w metrach wciągniętej kokainy, oraz kolejne miksy antydepresantów i leków przeciwbólowych popijanych alkoholem.

Reklama

Z kolei Juliette szuka pomocy w medytacji. Owa droga prowadzi do zblazowanego guru, który niby powie kilka truizmów i pokaże parę nowych pozycji do kontemplacji rzeczywistości, ale tak naprawdę zależy mu tylko na zaciągnięciu kolejnych uczennic do łóżka.

Także wątek romansu Davida i wirtualnej Sophie nie przynosi nic odkrywczego. Ot, prosta i pozbawiona subtelności przestroga przed zgubnym wpływem wirtualnej rzeczywistości na, i tak będącą już w kiepskiej formie, komunikację międzyludzką. Całość ma miejsce w monotonnym świecie przyszłości, natomiast znajomi i współpracownicy bohaterów prezentowani są w sposób stereotypowy. Również zabiegi formalne stosowane przez Dickinsona przywołują te znane z dziesiątek innych filmów. Wystarczy chyba napisać, że cyfrowa Sophie - obiekt erotycznych fascynacji Davida - jest jedyną postacią na przestrzeni całego filmu, która zrywa z czarno-białą kolorystyką i prezentuje się w pełni barw.

Oczywiście poskładanie filmu ze znanych klisz nie jest grzechem z definicji. Jednak wymaga ono od twórcy biegłości w posługiwaniu się nimi, umiejętnego podporządkowania ich swej strategii twórczej czy chociaż zabawy z konwencjami. Dickinson nawet nie próbuje, powiela jedynie kolejne schematy. W rezultacie powstało dzieło nijakie, zarażające widza obojętnością swych bohaterów.

3/10

"Creative Control", reż. Benjamin Dickinson, USA 2015, dystrybutor: Against Gravity, premiera kinowa: 2 grudnia 2016 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy