"Captain Fantastic" [recenzja]: Od zera do antybohatera

Viggo Mortensen i Annalise Basso w filmie "Captain Fantastic" /materiały dystrybutora

Komediodramat Matta Rossa zbudowany jest z klocków, które doskonale znamy. Żyjący na odludziu mężczyzna, barwna familia, którą się opiekuje, poważny problem, z którym musi się zmierzyć i podróż przez Stany Zjednoczone, która zmieni jego sposób patrzenia na rzeczywistość. "Captain Fantastic", choć niektórych urzeknie swoją odmiennością, dyskretnie, ale garściami czerpie z arcydzieł gatunku, takich jak "Mała Miss" czy "Nebraska". Dla miłośników tych filmów obraz Rossa to pozycja obowiązkowa.

Tytułowy Captain Fantastic, Ben (Viggo Mortensen), wbrew pozorom nie ma wiele cech superbohatera. Nie pomaga staruszkom przechodzącym przez pasy. Nie ściąga kotów, które utknęły na drzewach. Nie ratuje świata. Właściwie to nie chce mieć z nim nic wspólnego. Szóstkę swoich dzieci wychowuje z dala od cywilizacji, w środku amerykańskiego lasu, zapewniając im każdego dnia prawdziwą szkołę przetrwania. Jednak po śmierci żony decyduje się zabrać rodzinę w podróż do Nowego Meksyku, by wziąć udział w pogrzebie. Zupełnie nie spodziewa się, że dla niego i jego dzieci większym sprawdzianem, niż upolowanie na obiad zwierzyny, okaże się konfrontacja z współczesnością.

Reklama

Z tej konfrontacji Ben wyciągnie sporo wniosków. Choćby takich, że nawet indywidualistom potrzebny jest umiar, a granice czasem wychodzą nam na zdrowie. Lecz "Captain Fantastic" to tak naprawdę film o wolności - o tym, że jeśli chcemy, by nasze prochy spłukano w miejskiej toalecie, mamy do tego pełne prawo. W obecnym, coraz bardziej popadającym w skrajności świecie, opowieść Rossa jest szczególnie aktualna i potrzebna. Dla osób na co dzień pochłoniętych pracą w biurze może być pierwszym krokiem, by pewnego dnia zamiast do korporacji, wybrać się na spontaniczną wycieczkę do lasu. Anarchistom i outsiderom udowodni, że w pochłoniętym konsumpcją świecie można znaleźć dla siebie miejsce.

Z historia opowiedzianą w filmie trudno się nie identyfikować. To przykład kina rodzinnego (choć trzeba zaznaczyć, że bardzo wulgarnego!), które trafi do wszystkich. Nieco młodsi widzowie będą mogli utożsamić się z postaciami dziecięcymi, ci starsi opowiedzą się po jednej lub drugiej stronie batalii, którą z otoczeniem toczy Ben. Ross nie krytykuje wprost żadnej z postaw, ale pokazuje, że każde podejście ma swoje wady i zalety. Reżyser zazwyczaj z wyczuciem wyważa siłę ciosów, które zadaje widzom i ostatecznie w jego filmie triumfuje optymizm i nadzieja "na lepsze jutro".

W filmie, poza pomysłową fabułą, zachwyca przede wszystkim konstrukcja bohaterów. Ben w mistrzowskiej interpretacji Viggo Mortensena to jedna z najciekawszych postaci, jakie dane nam było oglądać na dużym ekranie w ostatnich latach. Kroku dorównują mu pełne charyzmy i uroku kreacje szóstki jego dzieci. Każdy z młodych bohaterów jest równie oryginalny, jak jego imię. Bo, Kielyr, Vespyr, Rellian, Zaja i Nai tworzą zestaw tak zróżnicowany i energiczny, że nie sposób się nie uśmiechnąć. A aktorzy, głównie debiutanci, grają z naturalnością, jakiej pozazdrościć mogłyby im niektóre hollywoodzkie gwiazdy.

"Captain Fantastic" nie jest jednak aż tak nowatorski, jak początkowo może się wydawać. Obrazów dotykających identycznych tematów było już w kinie wiele (i to wiele wybitnych), a zakończenie opowieści łatwo przewidzieć. Natomiast sam scenariusz, choć napisany z werwą i humorem, zwalnia w kilku bardziej problematycznych scenach. Mimo to od filmu Rossa nie da się oderwać. To znakomicie opowiedziana, przekonywująca i piękna historia oraz oscarowy popis umiejętności Viggo Mortensena. Choćby dla tego występu warto sięgnąć po film Rossa. Gwarantuję, że będzie to pierwszy, ale nie ostatni raz - do dzieł takich jak "Captain Fantastic" chce się wracać regularnie.

7,5/10

"Captain Fantastic", reż. Matt Ros, USA 2017, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 10 marca 2017 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama