"Bumblebee" [recenzja]: Mój mały robot

Kadr z filmu "Bumblebee" /materiały prasowe

Dotychczasowe filmy z serii "Transformers" nie były (najdelikatniej mówiąc) arcydziełami kinematografii. Co gorsza, nie sprawdzały się także jako kino rozrywkowe. Głośne, pozbawione fabuły, jakiegokolwiek sensu i sympatycznych postaci, przeładowane kloacznym humorem, marnujące potencjał zdolnych aktorów, nadużywające slow motion, źle napisane... Na poświęcony małemu robotowi Bumblebee prequel/reboot serii nie czekałem więc jakoś specjalnie. A tu proszę, niespodzianka.

"Bumblebee" przenosi widzów do lat osiemdziesiątych XX wieku. Zimna wojna jeszcze trwa i niektórzy obawiają się nagłego wybuchu konfliktu nuklearnego. Ale nie nastoletnia Charlie (Hailee Steinfeld). Ta ma swoje sprawy na głowie. Nie potrafi dogadać się z matką, nowy chłopak rodzicielki ją irytuje, brak zrozumienia ze strony rówieśników męczy, letnia praca dobija. Dziewczyna wciąż nie pogodziła się też z nagłą śmiercią swojego ojca. Przypadek chce, że staje się posiadaczką zdezelowanego, żółtego garbusa. Jakie jest jej zdziwienie, gdy samochód okazuje się tytułowym robotem. Dziewczyna nie wie, że tym samym na jej głowę spadnie masa nowych problemów, z polującymi na Bumblebee'ego maszynami i szukającym go wojskowym (John Cena).

Reklama

Już od pierwszych minut czuć, że za reżyserię nie odpowiadał Michael Bay, twórca poprzednich części. Jego miejsce zajął odpowiedzialny za animację "Kubo i dwie struny" Travis Knight. Sceny akcji są czytelne, a podczas seansu nie ma się wrażenia, że scenariusz dopisano naprędce po stworzeniu efektów specjalnych. Także postaci nie irytują. Charlie w niczym nie przypomina protagonisty pierwszych trzech filmów, wykreowanego przez Shię LaBeoufa Sama. Bywa ona humorzasta i samolubna, ale trudno jej nie polubić. Z kolei humor nie żenuje. Owszem, zdarzają się lepsze i gorsze dowcipy, ale nigdy takie, po których odechciewa się żyć. Każdy z robotów wygląda inaczej i nie da się ich pomylić. Przy okazji bardziej przypominają one teraz swe pierwowzory z serialu animowanego.

Pierwsze dwadzieścia minut filmu to przyjemna produkcja przywodząca na myśl kino nowej przygody. Lecz wtem pojawia się Bumblebee i całość nagle nabiera jeszcze żywszych kolorów. Bo tytułowy robot jest wspaniały - ma wielkie serce i mały rozumek, ale dla Charlie jest gotów zrobić wszystko. Drugi akt filmu, gdy tworzy się więź między nim i nastolatką, to sceny przepełnione ciepłem. Aż szkoda, że musi się on skończyć, bo to w końcu Transformery, więc w finale wielkie maszyny muszą zacząć się bić.

Knight korzysta także z faktu, że film ma miejsce w latach osiemdziesiątych. Przytacza nieskończoną ilość dzieł z tamtej epoki, dobrze dawkując retroprzyjemność. W telewizji leci "Alf", gdzie indziej słychać melodię z serialu "Zdrówko". Największą zabawę twórcy mają jednak z muzycznymi hitami przedostatniej dekady XX wieku. Oczywiście co chwilę słychać jakiś szlagier, jednak w pewnym momencie utwory odgrywają ważną rolę w fabule - nie zdradzę jaką, zapewniam jednak, że jest to lepszy pomysł, niż wszystkie, którymi w pięciu poprzednich filmach uraczył nas Bay.

Czy warto wybrać się na "Bumblebee'ego" do kina? Jak najbardziej. To porządnie zrealizowane kino rozrywkowe - pełne ciepła, przystępne dla widzów w każdym wieku i nie obrażające ich inteligencji. Nie jest to absolutnie nowa jakość w kategorii filmów przygodowych - ale w kontekście samej serii jak najbardziej. No i gra tutaj John Cena. Z Johnem Ceną każdy film jest lepszy.

7,5/10

"Bumblebee", reż. Travis Knight, USA 2018, dystrybucja: UIP, polska premiera: 4 stycznia 2019 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bumblebee
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy