"Blade Runner 2049" [recenzja]: Dobrze wychowany Judasz

Ryan Gosling i Harrison Ford w filmie "Blade Runner 2049" /materiały dystrybutora

Minęło trzydzieści lat od wydarzeń zaprezentowanych w klasycznym "Łowcy androidów" Ridleya Scotta. W tym czasie świat wcale nie zmienił się na lepsze. Szczególnie nieprzyjaznym miejscem jest dla replikantów, których ludzie tworzą na swoje podobieństwo, aby potem wykorzystywać ich z bezwzględnością godną największych tyranów w historii.

K. (Ryan Gosling, kamienna twarz i oczy, które promieniują cierpieniem) jest replikantem, ale też blade runnerem, co znaczy, że zawodowo zajmuje się polowaniem na swoich pobratymców. Należy do nowej, idealnie posłusznej generacji i wyłapuje starsze modele, które wycofano z użycia po serii buntów. To dobrze wychowany Judasz. Sumiennie wypełnia swoje obowiązki, a później zdaje raport szefowej i wraca do mieszkania, nie reagując na zaczepki sąsiadów, mających go za istotę niższego rzędu, kogoś pomiędzy insektem a przedmiotem.

W filmie Denisa Villeneuve'a dominuje aura udręki. Życie K. to rutynowy horror; raczej nieprzypadkowo dzieli on inicjał z protagonistą "Procesu". Jedynym źródłem wytchnienia są dla niego chwile spędzane w domu razem z wirtualną partnerką (wątek ten budzi dość oczywiste skojarzenia z fantastycznonaukowym melodramatem "Ona"). Czując się nikim, K. desperacko próbuje wykonać misję, która ma szansę nadać wagę jego istnieniu. Nie zdradzając zbyt wiele, można napisać, że sprawa ta jest związana z wszczepionymi bohaterowi sztucznymi wspomnieniami, znanym z poprzedniej części Rickiem Deckardem (Harrison Ford) i zaginionym dzieckiem.

Reklama

Wyprawa po złote runo podmiotowości okazuje się długa, kręta i mozolna. Towarzyszenie K. w tej podróży przypomina śnienie cudzego koszmaru. Rzeczywistość, jaką ze swoimi współpracownikami kreuje na ekranie Villeneuve, jest równocześnie na wskroś obca i szalenie wyraźna. Ciężki beton, blady plastik, roziskrzone hologramy; chmury pyłu i fale mroku; pozostałości minionych wieków, które tworzą surrealistyczny kontrast z futurystycznymi i apokaliptycznymi sceneriami; samotne sylwetki poruszające się na tle szarego nieba. Temu wszystkiemu kamera przygląda się z mieszanką trwogi i niemalże religijnego uniesienia.

Podobnie jak niegdyś Ridley Scott, Villeneuve nie zadowala się nakręceniem ambitnego filmu gatunkowego. Chce czegoś więcej: mariażu wysokobudżetowego widowiska ze szczerozłotym arthousem. Historię K. opowiada z taką powagą, że prawie wszystko wydaje się mieć w niej ukrytą głębię: czarny pies wędrujący po zrujnowanym hotelu, ule postawione w samym centrum pustkowia. Ten facet po prostu idzie na całego. To jego siła, ale i słabość.

Jest w tym filmie wiele momentów, kiedy strategia Villeneuve'a działa doskonale, pozwalając zrozumieć i poczuć zagubienie jednostki egzystującej w świecie kontroli, przemocy i fałszu. Znajdują się tutaj też sceny, w których odświętny styl wyraźnie gryzie się z banalnością pewnych scenariuszowych rozwiązań; w ich trakcie trudno odpędzić od siebie wrażenie bycia oszukiwanym. Na szczęście te drugie stanowią zdecydowaną mniejszość. To tylko rysy na sięgającym nieba czarnym monumencie, jaki udało się wznieść kanadyjskiemu reżyserowi.

8,5/10

"Blade Runner 2049", reż. Denis Villeneuv, USA 2017, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 6 października 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Blade Runner 2049
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy