"Babyteeth": Miłość, śmierć i dziewczyna [recenzja]

Kadr z filmu "Babyteeth" /materiały prasowe

Chłopak z dziewczyną siedzą obok siebie. Dziewczyna zbliża ku niemu twarz, opiera swoją głowę o ramię chłopaka, przytula się do niego całym ciałem. Siedzą tak zmęczeni miłością i upalnym dniem. Są młodzi, mają w sobie kawał słońca i wilczy apetyt na życie, przechodzący obok, doznają wrażenia, że ta dwójka scementowała się silnie ze sobą, że wszystko jeszcze przed nimi. A potem uśmiech płowieje. Dziewczyna ściąga perukę, odkrywa wygoloną czaszkę. Walczy z ciężką śmiertelną chorobą, niewiele czasu im zostało. Wszystko za szybko, za krótko.

To w zasadzie nic nowego - podobnych opowieści było na pęczki i tysiące, popkultura wciąż karmi nas młodzieżowymi historiami o miłości ze śmiercią w tle. Kolekcjonujemy wzruszające historie o łapczywym i pospiesznym pożeraniu życia w obliczu zbliżającego się końca; te wszystkie wyciskacze łez, gdzie oczekiwanie na szczęśliwe zakończenie, jest niczym marzenie ściętej głowy.

W trakcie seansu "Babyteeth" widzowi również zaczyna towarzyszyć myśl, że nie będzie to historia miłosna z zakończeniem "i żyli długo, i szczęśliwie". Że zapewne skończy się jak zwykle, wzorem znanych z przeszłości tytułów pokroju "Gwiazd naszych wina", "Keith" czy "Earl, ja i umierająca dziewczyna". I faktycznie - nadchodzącej tragedii nie da się ominąć. Nie można się jej wyślizgnąć, ani przeskoczyć, cuda nie stają się możliwe. W czym tkwi zatem wyjątkowość debiutu Shannon Murphy, jednego z największych objawień ubiegłorocznego festiwalu w Wenecji?

Reklama

Na pierwszy rzut oka niełatwo jest wyłapać wyraźną różnice między "Babyteeth" a jego filmowym kuzynostwem, w końcu to film, w którym odhacza się kolejne gatunkowe schematy, klasyczne fabularne chwyty i punkty węzłowe na dramaturgicznej drabince.

Milla jest grzeczną jedynaczką z dobrego domu: chodzi do prywatnej szkoły, gdzie obowiązują mundurki i gra na skrzypcach. Moses to bad boy z problemami i dilerką na koncie, który na własne życzenie został pozbawiony dachu nad głową. Ona właśnie zaczyna przyjmować chemię, on pewnego dnia staje na jej drodze, a właściwie to wpada na nią na kolejowym dworcu. Jej leci krew z nosa, on tamuje krwotok swoją koszulką. Jak to z biegunami zwykle bywa, choć krańcowo odmienne, to silnie się przyciągają.

Coś między tą dwójką iskrzy, znajdują wspólny rytm, ale pojawią się też pierwsze kłopoty, pierwsze konflikty, kryzysy mniejszego i większego kalibru. Milla jednak tych tąpnięć do siebie nie dopuszcza. Ona chce po prostu zasmakować słodyczy pierwszej i być może ostatniej miłości, zanim będzie za późno.

Wraz z rozwojem fabuły "Babyteeth" wypełnia dalej zestaw obowiązkowych motywów. W tle przewijają się rodzice Milli, chuchający na swoją pociechę, jest też pierwsza niestosowna impreza, wódka i pocałunek, jest też odliczanie dni do balu maturalnego. Widzieliśmy to już oczywiście wszystko w kinie, pachnie to trochę taniochą i pretensjonalnością. Ale Murphy znajduje sposób na przełamanie konwencji.

Miłość młodych w cieniu choroby nie jest idealna i krystaliczna jak kropla źródlanej wody, rodzice dobrym przykładem nie świecą, kumple nie są tymi super sprawdzonymi i niezawodnymi przewodnikami po świecie. "Babyteeth" jest prowadzone bez uproszczeń, cienia fałszu i cukierkowego szantażu emocjonalnego. To film znacznie cięższego kalibru niż choćby ckliwy, poruszająca się po bezpiecznych obszarach "Gwiazd naszych wina".

Prawie każdy dźwiga tu podwójny ciężar: mierzy się jednocześnie z chorobą Milli, jaki i bagażem własnych doświadczeń. Symbolem rozszerzenia perspektywy i obrazu filmowego świata, ma być m.in. portret wygodnego, kochającego domu i małżeństwa rodziców chorującej nastolatki, które jest rodzajem zgrabnego kostiumu, opiera się na pozorze. Ojciec dziewczyny - wzięty psychiatra, człowiek wydawałoby się spełniony, szczęśliwy i żyjący z rodziną "jak Bóg przykazał", wchodzi w relację, delikatnie mówiąc, dwuznaczną ze swoją sąsiadką. Matka - była pianistka, coraz intensywniej wyczerpana poczuciem winy, że kiedyś postawiła na karierę zamiast wychowanie dziecka, na dobre żegna się z muzyką. To zrozumiałe, że wszyscy w "Babyteeth" zaczynają się gubić i błądzić po omacku, co jednak ma powiedzieć Milla, której dni prawdopodobnie są już policzone?

A Milla przyprowadza do domu Mosesa, łobuza poznanego przez przypadek, który wyzwala w niej chęć życia wbrew zdrowemu rozsądkowi, chorobie, nakazom rodziców i pomimo wszystko. W ten sposób choroba ląduje często na marginesie filmowego świata, przygody Milli i Mosesa wcale nie krążą wokół kontrolnych badań i wizyt w szpitalach, ta para zaprogramowana jest raczej na rozbrykanie i beztroskę. Wychodzi im raz lepiej, raz gorzej, ale grunt, że Milla nie odchodzi z głębokim żalem do świata; z przekonaniem o jego szarzyźnie i nudzie.

Żegnająca się z życiem, a jednocześnie upojona miłością i krótkim małym szczęściem nastolatka, w magiczno-onirycznej scenie na plaży, robi zdjęcie przysłoniętego chmurami nieba i z dziwnym spokojem mówi do taty: "chętnie stanę się jego częścią". "Babyteeth" to kalejdoskop uczuć i nastrojów; momentów budujących, wzruszających i tych, które uderzają niczym kant dłoni w grdykę aż brakuje tchu.

8/10

"Babyteeth", reż. Shannon Murphy, Australia, USA 2019, dystrybucja: Best Film, premiera kinowa: 7 sierpnia 2020 roku.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Babyteeth
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy