Reklama

"1000 lat po Ziemi": Krajobraz po przegranej bitwie

Nowy film M. Nighta Shyamalana ("Szósty zmysł", "Niezniszczalny") to postapokaliptyczna familijna space opera. Żyjący w dalekiej przyszłości ojciec i syn (grani przez prawdziwego ojca i syna: Willa Smitha i Jadena Smitha) rozbijają się statkiem kosmicznym na pokrytej dżunglą planecie. To Ziemia - zniszczona i oddana we władanie wielkich bestii.

Postapokaliptyczna - to dobre określenie na obecną kondycję twórczą Shyamalana. Tuż po "Osadzie" musiał nastąpić w nim jakiś wewnętrzny kataklizm, w wyniku którego na przestrzeni kolejnych lat i filmów - "Kobiety w błękitnej wodzie", "Zdarzenia" i "Ostatniego Władcy Wiatru" - zaczęły zanikać mu stopniowo reżyserskie umiejętności.

"1000 lat po Ziemi" pokazuje, że z jego talentu zostały teraz tylko zimne zgliszcza, jałowy grunt, z którego nic już chyba nie wyrośnie.

To nie był nigdy wybitny reżyser. Szczególnie z perspektywy współczesnego kina hollywoodzkiego widać, jak hochsztaplerskie były jego klasyczne filmy - jak bardzo zadłużone w najtańszej pulpie, desperacko czepiające się jednej fabularnej przewrotki i ordynarne w swoim sentymentalizmie. Miały w sobie jednak trzy największe zalety kina komercyjnego: pomysł, energię i rzemiosło. Ogołocone z tych cech "1000 lat po Ziemi" jest nagim i smutnym szkieletem filmu.

Reklama

Oparta na pomyśle Willa Smitha historia starczyłaby co najwyżej na pilotażowy odcinek niezbyt zagmatwanego i nie za dobrze rokującego serialu. Po lądowaniu na Ziemi rozpoczyna się coś, co przypomina misję treningową w jakiejś grze komputerowej. Chłopak przedziera się przez las, staje do pierwszych, nieudanych konfrontacji, aby w finale zmężnieć i skopać tyłek wściekłego bysiora. W międzyczasie prowadzi przez komunikator dialog z unieruchomionym w statku, nad wyraz surowym ojcem. Dialog, który miał stanowić emocjonalną oś filmu, ale w którym najcięższe zdanie brzmi jak z "Trudnych spraw": "Nigdy cię przy mnie nie było".

Nie wiadomo, do czego ma służyć Shyamalanowi postapokaliptyczna Ziemia. Taka sceneria mogła wnieść do filmu nutkę dekadencji, poczucie przemijalności, refleksję nad kondycją ludzkości - cokolwiek, co usprawiedliwiałoby jej obecność. Pokryta dżunglą planeta jest tak naprawdę tylko anonimowym poligonem dla młodzieńczego surwiwalu. Bohaterowie równie dobrze mogliby wylądować na Marsie, Diunie, Pandorze lub w Krainie Oz.

To wszystko dałoby się jednak przekuć w całkiem przyjemny spektakl, w coś na kształt przepisanego na język groszowej fantastyki "Essential Killing". Dałoby się, gdyby całość nie została wyreżyserowana w tak apatyczny, graniczący z omdleniem sposób. Nie ma tu śladu po jakiejkolwiek pomysłowej inscenizacji: każde ujęcie waży tysiąc ton, a każda scena ciągnie się w nieskończoność.

Odtwórcy głównych ról ostatecznie pogrążają film. Will Smith, przez większość czasu rozkraczony w kosmicznym wraku, cedzący słowo po słowie, mający usta ściągnięte w podkówkę i zaczerwienione oczy, przypomina ćpuna, który upalił się na smutno. Jaden również wypada groteskowo - jego twarz pozostaje wciąż zastygnięta w komiksowym grymasie rozpaczy.

Można rozkładać na czynniki pierwsze poszczególne sceny, szukać w nich błędów, można próbować uchwycić za pomocą fachowych terminów specyfikę porażki Shyamalana, ale i tak najlepszym słowem na opisanie "1000 lat po Ziemi" będzie: "pustka". To film opróżniony z jakichkolwiek zalet, zapadający się w sobie z każdą minutą, tak martwy, że bardziej już się nie da.

1/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"1000 lat po Ziemi" ("After Earth"), reż. M. Night Shyamalan, USA 2013, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 14 czerwca 2013 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy