"Zwyczajna dziewczyna" [recenzja]: Tak miało być...

Gemma Arterton w filmie "Zwyczajna dziewczyna" /materiały prasowe

Jeśli kino ma bawić i być czystą rozrywką bazującą przede wszystkim na nostalgii, to "Zwyczajna dziewczyna" jest tego najlepszym przykładem. Doskonały produkt, który zawiera zarówno nawiązanie do tragicznej przeszłości narodu, jak i pozytywne przesłanie na przyszłość. Kolejny raz, po "Jak zostać królem" i "Randce z królową", mamy do czynienia z próbą zbudowania narracji pt. "Tak miało być".

Najnowszy film Lone Scherfig ("Włoski dla początkujących", "Była sobie dziewczyna") odwołuje się do pamięci zbiorowej Anglików, którzy w okresie II wojny światowej byli straumatyzowani poprzez ciągłe niemieckie naloty bombowe. Bitwa o Anglię jest jednak tylko i wyłącznie punktem wyjścia do zbudowania historii o tym, w jaki sposób działa wojenna propaganda. Bynajmniej nie chodzi tu o odsłanianie wstydliwych sekretów z wojennej przeszłości tego społeczeństwa. Cel jest prosty - podnieść morale współobywateli.

Catrin Cole (Gemma Arterton) to symboliczna postać młodej kobiety w społeczeństwie brytyjskim na początku lat czterdziestych XX wieku, która za wszelką cenę próbuje sobie znaleźć miejsce. Praca jest jej bardzo potrzebna, bo nie ma za co opłacić czynszu. Jej partner to maruder, zawadiaka i wieczny artysta, którego nie interesuje codzienność.

Reklama

Cole trafia do departamentu zajmującego się wojenną kinematografią w Ministerstwie Informacji. Jej zadanie jest delikatnie rzecz ujmując specyficzne. Zatrudniona w dziale scenariuszowym ma być odpowiedzialna za "kobiece dialogi". Bardzo szybko trafia na plan dużej produkcji, której czas akcji jest związany z ewakuacją spod Dunkierki. Koniec końców bohaterkami wybranej, samotnej łodzi zostają dwie siostry bliźniaczki, ale zanim do tego dojdzie, narracja zmieni się diametralnie kilka razy.

W filmie Scherfig ważny jest także aspekt "love story". Cole w trakcie pracy nad filmem zaczyna spędzać coraz więcej czasu ze współscenarzystą Tomem Buckleyem (Sam Claflin). Ich praca to doskonałe połączenie dwóch talentów - przynajmniej takie jest założenie. W finale chodzi przede wszystkim o happy end, choć w tym przypadku reżyserka miesza szyki i korzysta z bardziej drastycznych wzorców melodramatycznych.

Każdy zdaje sobie sprawę, że film propagandowy ma mało wspólnego z czymś artystycznym, stąd rzeczywiście salwy śmiechu w "Zwyczajnej dziewczynie" wywołują przede wszystkim wizualizacje powstającego "dzieła". Najzabawniejsze są fragmenty z amerykańskim lotnikiem norweskiego pochodzenia (Jake Lacy - zagrał m.in. chłopaka Hannah Horvath w serialu "Dziewczyny"), ale trzeba przyznać, że najbardziej warta uwagi staje się rola drugoplanowa w wykonaniu Billa Nighy'ego. Mamy bowiem do czynienia z aktorem w średnim wieku, który od dawna nie gra już nic poważnego, choć kiedyś był naprawdę znany. W związku z tym, że większość młodych mężczyzn walczy na wojnie, pan Hilliard wraca do łask producentów i przeżywa drugą młodość. Kocha być gwiazdą i ma szansę przeżyć to jeszcze raz.

6,5/10



"Zwyczajna dziewczyna" (Their Finest), reż. Lone Scherfig, Wielka Brytania 2016, dystrybutor: M2Films, premiera kinowa: 26 maja 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Zwyczajna dziewczyna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy