"Węgierska robota" [recenzja]: Biedny kontra bogaci

Kadr z filmu "Węgierska robota" /materiały prasowe

Historia Attili Ambrusa to historia prawdziwa. Rzeczywiście w latach dziewięćdziesiątych XX wieku na Węgrzech rządził włamywacz, którego kojarzono z zapachem whiskey. Jeśli rabował bank, zapach alkoholu unosił się w powietrzu.

Był legendą, ponieważ nigdy nikogo nie krzywdził. Kradł z klasą, dzięki czemu miał poparcie społeczeństwa. Jednocześnie stał się symbolem przemian na Węgrzech ostatniej dekady XX wieku. Z gruntu kapitalistyczne reformy uderzały w społeczeństwo. Ambrus uderzał w system.

Nimród Antal ("Kontrolerzy") przenosi na ekran historię Attili, który od kilku lat znów jest na wolności. Po dwunastoletniej odsiadce został wypuszczony z nadzieją, że zacznie żyć zgodnie z prawem. Zatem "Węgierska robota" to rodzaj biopicu, który jednocześnie ma przypominać o radykalizmie kapitalistycznych (wolnorynkowych) przemian końca ubiegłego wieku, które dla zwykłego obywatela były piekłem. Pieniądze stały się jedynym środkiem zaradczym na problemy społeczne. Hierarchię ustawiała waluta, co dotykało najbiedniejszych i dzieliło obywateli na dwie kategorie: biednych i bogatych - nic pośrodku.

Reklama

Niestety kontekst polityczno-społeczny w filmie Antala ustępuje miejsca samej biografii. Twórcy "Węgierskiej roboty" wizualizują losy bohatera. Nie ma tu miejsca na jakąkolwiek próbę zmierzenia się z tym życiorysem. Przede wszystkim chodzi o stworzenie obrazu legendy. Ramą narracji jest przesłuchanie w biurze detektywa Bartosa (Zoltán Schneider). Attila (Bence Szalay) opowiada od początku, jak wyglądało jego życie w Transylwanii, co stało się z jego rodziną itd. W tle pojawia się reżim Nicolae Ceaușescu i ucieczka na Węgry. Ceną za legalny pobyt na Węgrzech był pierwszy skok na bank. Później trzeba było już podtrzymywać legendę.

Ambrus w filmie Antala ma być amerykańskim bohaterem. Choć skojarzenia z lasem Sherwood są tu również jak najbardziej na miejscu. Igranie z władzą ośmiela społeczeństwo do poparcia dla nowego bohatera, ale modę na Atillę poznajemy tylko i wyłącznie na podstawie kilku materiałów archiwalnych. Dla twórców "Węgierskiej roboty" ważniejsze są delikatnie pretensjonalne dialogi o życiu, które odbywają się w gabinecie detektywa Bartosa. Rzecz jasna wódka leje się tam strumieniami, a sam Bartos to postać tragiczna...

Niestety koniec końców wszystko bardziej przypomina farsę. W międzyczasie obserwujemy kolejne skoki, coraz poważniejsze zakupy i wątek miłosny, który jest wręcz ekstremalnie przewidywalny.

Naprawdę w trakcie seansu można zapomnieć, co oznacza słowo suspens, choć mamy do czynienia z filmem kryminalnym. Finał to ostateczne podsumowanie nieudanej próby wykorzystania postaci Ambrusa do stworzenia czegoś więcej, niż bajeczka o dobrym okradającym bogatych.

4/10

"Węgierska robota" (A Viszkis), reż. Nimród Antal, Węgry 2017, dystrybutor: Bomba Film, premiera kinowa: 3 sierpnia 2018 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama