"Trolle" [recenzja]: Przesyt słodkości

Kadr z filmu "Trolle" /materiały prasowe

Oglądając najnowszą produkcję studia DreamWorks, można poczuć się jak na karnawałowej imprezie. Nie brakuje tanecznych piosenek, kolorowych strojów, a konfetti liczymy w tonach. Niestety, jest to również impreza, na której nie chcemy siedzieć do rana.

Wytwórnia DreamWorks nie po raz pierwszy sięga w swoich animacjach do średniowiecznych legend i wierzeń. To studio filmowe zmieniło nasze wyobrażenie o ograch, a to wszystko za sprawą niezapomnianego "Shreka".

W "Trollach" schemat jest podobny. Twórcy filmu wzięli na warsztat postaci ze skandynawskiej mitologii i stworzyli wokół nich historię dla dzieci. Niestety, w odróżnieniu od "Shreka" opowieść o małych, sympatycznych stworkach nie ma świeżości i oryginalności. Mimo tego, że cała animacja stworzona w technologii 3D, to głowni bohaterowie wydają się dziwnie dwuwymiarowi.

Reklama

Filmowe Trolle do złudzenia przypominają te stworzone przez Duńczyka Thomasa Dama na początku lat 60. - są malutkie, mają czupryny o kształcie płomieni i pełne uśmiechnięte buzie. Ich życie upływa na ciągłej zabawie, przytulaniu i muzyce. W tej samej magicznej krainie żyją również stwory nazywane Bergenami.

Bergeni, w odróżnieniu od Trolli, są brzydcy, niesympatyczni i zawsze posępni. Pewnego dnia odkrywają jednak, że kiedy pożrą Trolla wpadają w nieznaną im wcześniej euforię. Bergeni zaczynają wierzyć, że jest to jedyna droga do szczęścia, dlatego też ustanawiają nowe święto - Trollalia, podczas których każdy z poddanych zjada jednego Trolla.

Pewnego dnia, pod wodzą dzielnego króla, Trollom udaje się uciec i rozpocząć nowe życie z dala od Bergenów. Lata mijają i wszystko wydaje się być jak dawniej. Jest tylko jeden Troll, który nie przestaje być czujny. To Mruk, który zamiast tańców i imprezy woli budować bunkier, mający uchronić go przed (jego zdaniem nieuniknionym) powrotem Bergenów.

Przez swoich pobratymców Mruk uważany jest jednak za wariata i nikt nie traktuje jego ostrzeżeń poważnie. Dlatego też roztańczona księżniczka Poppi, córka legendarnego króla, urządza huczą imprezę z okazji 20. rocznicy wyswobodzenia się z rąk prześladowców. Zabawa okazuje się tak głośna, że dochodzi do uszu samych Bergenów, którzy zjawiają się na niej w charakterze nieproszonych gości, porywając kilka niewinnych Trolli. Księżniczka Poppi decyduje się ruszać z misją ratunkową, a towarzyszy jej... oczywiście Mruk, który pod maską gruboskórnego introwertyka jest takim samym dobrodusznym stworzeniem.

Kolorowe "Trolle" są tak słodkie, że łatwo dostać mdłości. Bohaterowie drugoplanowi giną w brokacie i tęczy, co sprawia, że trudno odróżnić jednego od drugiego. Szkoda, ponieważ charakterystyczne postacie epizodyczne od zawsze były mocną strona animacji DreamWorks. Zdecydowanie najjaśniejszym punktem "Trolli" jest Mruk, który jako jedyny nie daje się włożyć do kolorowej wycinanki... aż do czasu.

Najmocniejszym punktem filmu powinna być muzyka, którą skomponował Justin Timberlake (piosenkarz użyczył również głosu postaci Mruka w oryginalnej wersji). Kilka utworów, które słyszymy podczas seansu, wpada w ucho, w pewnym momencie można jednak poczuć przesyt popowych kompozycji, które raczej nie przyspieszają, ale spowalniają akcję.

Karnawałowa impreza "Trolli" to raczej kinderbal zarezerwowany tylko dla najmłodszych. Na następce "Shreka" przyjdzie nam jeszcze poczekać.

5/10

"Trolle", reż. Anand Tucker i Mike Mitchell, USA 2016, dystrybutor: Imperial-Cinepix, premiera kinowa: 4 listopada 2016 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy