"Tommaso": Filmowca dziennik intymny [recenzja]

Kadr z filmu "Tommaso" /materiały prasowe

Abel Ferrara to autor niepokorny, piętnowany tu i ówdzie jako skandalista i bezwstydnik. Niegdyś nazywany "królem Nowego Jorku" sławiącym immoralizm, wzbudzał w widzach święte oburzenie. W połowie lat 70. XX wieku zadebiutował pornograficznym filmem "Nine Lives of a Wet Pussy", wtedy też uzależnił się od alkoholu, heroiny, przez co całe swoje dojrzałe życie spędził półświadomie. Po kilku dekadach portretowania nowojorczyków zakotwiczonych na dnie, przepuszczających wszystko na hazard i ocierających się o świat przestępczy w nieprzyzwoitych nocnych barach i na oświetlonych neonami ulicach, Ferrara postanowił przenieść się do Europy. W Rzymie wygrał los na loterii - znalazł miłość, rozpoczął pielgrzymkę wzdłuż łańcuszka terapeutów, został ojcem. Innymi słowy, zbudował wszystko od nowa. Tam też zwrócił kamerę na siebie. I wcisnął swoje własne życie do filmu.

Autor "Złego porucznika" już przed laty miał wiele okazji do konfrontacji ze swoim życiem na ekranie, jednak "Tommaso" zdaje się próbą najbardziej osobistą - przynajmniej w tym sensie, że dosłownie odtworzył on tutaj swoją codzienność. Ślad autobiograficzny jest wyraźny. Widać, że Ferrarze jest najlepiej w jego rzymskim mieszkaniu, dlatego tam osadził akcję swojego filmu; intymnego, quasi-dokumentalnego wręcz rysu dodaje fakt, że obsadził w nim swoją towarzyszkę życia Cristinę Chiriac oraz trzyletnią córkę. To w ogóle ciekawa rzecz z tym "urzeczywistnieniem", bo jakby tego było mało, szeregowe udręki tytułowego bohatera, będącego w pewnej mierze domyślnym alter ego Ferrary, odegrał jego stały współpracownik, wieloletni przyjaciel i powiernik - Willem Dafoe. Trudno w tym przypadku wyznaczyć granicę między widzeniem a kreacją.

Reklama

W ten sposób Ferrara przedstawia własne życie bez żadnej pozy - nie kokietuje, nie tłumi emocji, nie mydli oczu widza fikcyjnym, wyobrażonym mydełkiem. Widzimy jak Tommaso spędza całe dnie na nauce włoskiego, pisaniu scenariusza o Syberii, gotowaniu śródziemnomorskich przysmaków, uprawianiu jogi, kolejnych spacerach z córką. Tu snuje się po uliczkach, zagląda do kawiarni, ale jednocześnie w tym ustabilizowaniu, obserwujemy jego zmagania, wielki akt sprzeciwu i ucieczkę przed trudną przeszłością. Mityngi AA, grupy motywacyjne, dwanaście kroków, rozmowy z innymi alkoholikami, których rzeczywistość wystawiła na próbę i ustawiła na równi pochyłej. "Wczoraj miałem rocznicę, jestem czysty od sześciu lat. (...) Myślę, że to zniszczyło moje życie i nie chcę, by to się powtórzyło. Teraz jestem trzeźwy, wyszedłem z nałogu i strasznie się tego boję" - pada z ust samego Tommaso. A człowiek po prostu w te słowa wierzy.

"Tommaso" jest więc przestrzenią refleksji, dzięki której odsłania się dziennik chorób i wyciąg z życiorysu Ferrary. Sukces tego filmu tkwi w prostocie i bezpośredniości; w tym, że jego autor tak odważnie, szczerze i bezpośrednio powiedział głośno to, co myśli: "mimo że trzymam się w pionie, to boję się", "jestem słaby", "oprócz widma uzależnienia, krąży nade mną patologiczna zazdrość, rozbuchane ego, odmęty kryzysu wieku średniego i późne ojcostwo". W bolesnej samoświadomości i nieupozowanych, przedstawionych fragmentarycznie mikrozdarzeniach przyporządkowanych do prozy życia na jest coś niezwykle śmiałego i ujmującego. Coś, co pozwala poczuć i zrozumieć fiksacje niemal 70-letniego reżysera - jego uwolnienie się od starego i próbę przejścia do lepszego życia. Można się czepiać, że "Tommaso" wpada przy tym w pewien egocentryzm, że zamiast choćby jednej pełnoprawnej postaci drugoplanowej, oferuje jeden punkt widzenia, jedną męską narrację, którą rozsadza maczystowska agresja. No ale ten film to przecież rachunek sumienia i spowiedź Ferrary - takie rzeczy zwykle rozpatruje się w pojedynkę.

Ze wszystkie najbardziej śmiała jest jednak nie tyle kwestia obsesyjnego drążenia w głąb siebie, co w górnolotnych metaforach i elipsach. Ferrara pod koniec rozluźnia, a następnie otwiera formułę filmu na symbolikę stricte religijną. Finałowa scena ukrzyżowania przywołuje na myśl zuchwałe "Ostatnie kuszenie Chrystusa" i jedną z pierwszych pamiętnych ról Dafoe. Ale może też odnosić się do filmów Ferrary z lat 90. Już tam widać było, że jego kino skrywa pokłady metafizycznych aspiracji i dotyka duchowej sfery. W tych obrazach działy się dosłownie cuda, na przykład jest taka kapitalnie rozegrana scena w "Złym poruczniku", gdzie tytułowy policjant-narkoman widzi przed sobą Jezusa zdjętego wprost z krzyża. Krzyczy, ciska w jego stronę przekleństwami, domagając się odpowiedzi, czemu go opuścił i gdzie był przez całe jego życie. Tym razem Ferrara na miejsce Mesjasza stawia artystę, można uznać, że krzyżuje samego siebie. Odkupienie i złożenie wielkiej ofiary za grzechy? Wszyscy jesteśmy Chrystusami? A może to zaledwie postmodernistyczna igraszka; zabawa z ekranowym wizerunkiem Willema Dafoe? "Tommaso" obrasta w różne warianty - pozwala je testować i dopasowywać do różnych wewnętrznych współrzędnych widza.

7/10

"Tommaso", reż. Abel Ferrara, Grecja, USA, Wielka Brytania, Włochy 2019, dystrybutor: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, premiera kinowa: 14 lutego 2020 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama