"To właśnie życie" [recenzja]: Historia przypadku...

Kadr z filmu "To właśnie życie" /UIP /materiały prasowe

Kino serwowane przez Dana Fogelmana może zmylić tych, którzy zasugerują się sparafrazowanym tytułem filmu, nawiązującym do pewnego znamienitego kinowego hitu. Od razu warto zwrócić na to uwagę, że "To właśnie życie" zdecydowanie mniej ma z komedii, o ile w ogóle. Jest za to interesującym oraz poruszającym dramatem, dotykającym kwestii tego, co w życiu nieuchronne, nieuniknione, przypadkowe i nieodwracalne.

Rzecz w swojej strukturze odnosi się do paru rozwiązań narracyjnych. Reżyser nie ukrywa, że spory wpływ w opowiadaniu historii wywarł na niego Quentin Tarantino swoim opus magnum, jakim wciąż pozostaje niezrównane "Pulp Fiction". W pewnym sensie taki "pulp" opowiada również Fogelman, chociaż odchodzi od gatunku sensacyjnego, ukierunkowując się na filmową love story. Mimo wszystko hołd, ukłon w stronę dzieła twórcy "Wściekłych psów" jest widoczny aż nadto, a wręcz dosłownie.

Dalej scenarzysta udanego obrazu pt. "Kocha, lubi, szanuje" z Ryanem Goslingiem, Emmą Stonę, Stevem Carellem oraz Julianne Moore, a dzisiaj reżyser i autor scenariusza "To właśnie życie" sięga - jak to w przypadku kina pastiszowego - po echa takich utworów, jak "Magnolia" czy nawet "Atlas chmur".

Reklama

Odwołań i tropów jest tutaj zresztą znacznie więcej. Co nie znaczy, że ów obraz jest wtórny, nieoryginalny, bez wyrazu oraz autorskiego spojrzenia na dzieło filmowe. Wręcz przeciwnie. Fogelman używa swoistego kodu, aby opowiedzieć swój traktat o rodzinie, cierpieniu, stracie i nadziei, uciekając się do formy, aby nadać wieloznaczność, jak i szerszą perspektywę swojej fabuły. A to czyni tę realizację intrygującą i angażującą.

Różne punkty widzenia, różny czas, jego wpływ na zdarzenia i losy bohaterów dowodzą, że "efekt motyla" niekoniecznie musi być nadużytą teorią. W jakiś kosmiczny sposób losy człowieka się ze sobą splatają, mają na siebie wpływ, nie pozostają bez echa. Może faktycznie jest jakiś zapisany wzorzec, kto wie?

Tym bardziej historie Willa i Abby, pana Saccione, Javiera i Isabel, a w końcu Dylan i Rodrigo, mimo iż czasowo oderwane od siebie, pozostają ze sobą na swój sposób powiązane. Każda z nich to jakiś etap, rozdział, ale też odrębna rzeczywistość. Opowieść jednych rozgrywa się w słonecznej Andaluzji, drugich w jesienno-zimowym Nowym Yorku. Wszyscy mają marzenia, plany, szczęśliwie kochających blisko siebie ludzi. Życie pisze jednak swoje scenariusze, co dawno już zauważył Woody Allen, a dramat jest jego integralną, o ile nie dominującą częścią.

W tym konsekwentnie skonstruowanym i pierwszorzędnie zagranym filmie zawodzi jedynie finał, ze swoją natrętną wykładnią. Warto też zauważyć, że dawno niewidziana na dużym ekranie Olivia Wilde w roli Abby wciąż ma w sobie ten pociągający magnes. Oscar Isaac, jako Will, udawania po raz kolejny, że jest wytrawnym aktorem dramatycznym. Prawdziwą klasę pokazuje Antonio Banderas, wcielający się w pana Saccione. Uwagę przyciąga ponadto hiszpańska aktorka Laia Costa, a znana z "Player One" Olivia Cooke pozwala mieć nadzieję, że w niedalekiej przyszłości pokaże jeszcze mocniej, na co ją stać.

W ten oto sposób Dan Fogelman oferuje film niejednoznaczny, nie zawsze łatwy, ale za to pełen emocji, wzruszeń i refleksji. Nawet, jeśli ktoś uzna, że ociera się o banał to i tak czyni to z niezwykłą wrażliwością oraz smakiem.

7/10

"To właśnie życie" (Life Itself), reż. Dan Fogelman, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 8 marca 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy