"Śmierć Stalina" [recenzja]: Umarł król, niech żyje król

Kadr z filmu "Śmierć Stalina" /materiały prasowe

W styczniu tego roku decyzją Ministerstwa Kultury Federacji Rosyjskiej zakazano dystrybucji filmu produkcji brytyjsko-francuskiej "Śmierć Stalina". Powodem miała być ochrona dobrego imienia bohaterów wojennych i ofiar stalinizmu, a także sprzeciw wobec zakłamywaniu historii. Na tym jednak kończą się kontrowersje związane z filmem Armando Iannucciego. Jak zwykle okazuje się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Jest rok 1953, do siedziby moskiewskiego radia, w której właśnie na żywo zostaje odegrany koncert Mozarta, dzwoni sam Józef Stalin, prosi o telefon za 17 minut. Dyrektor radia odmierza czas z zegarkiem w dłoni, oddzwania. Wódz życzy sobie nagrania i odkłada słuchawkę. W studiu nastaje popłoch. Oczywiście nikt muzyki nie rejestrował, trzeba więc koncert powtórzyć. Tymczasem połowa słuchaczy opuściła już salę, co na pewno zmieni jej akustykę. Pianistka nie chce grać dla Stalina, trzeba więc wynagrodzić ją łapówką. Do tego dyrygent stracił przytomność. Skąd wziąć kogoś na zastępstwo?

Reklama

Absurd goni absurd, ale scena rozgrywająca się w siedzibie radia przerywana jest obrazem aresztowań, krwawych przesłuchań i rozstrzelań. Trwają czystki i dyrektor radia doskonale wie, że każdy błąd może się dla niego skończyć kulą w łeb. Ostatecznie koncert udaje się nagrać, jednak w kopercie z płytą ląduje również liścik od pianistki, którego treść swoją brutalną szczerością doprowadza Stalina do udaru.

Tak rozpoczyna się historyczno-polityczna satyra opowiadająca o wyścigu po władzę, który miał nastąpić po śmierci wodza. Szef NKWD Ławrientij Beria staje w szranki z łasym na władzę Nikitą Chruszczowem, a w ferworze krwawych i bezwzględnych walk politycznych o swoim znaczeniu stara się nieśmiało przypominać Gieorgij Malenkow, który jako druga osoba w partii po Stalinie, nieoczekiwanie przejmuje dowodzenie. Jednak na tle zręcznych polityków wypada jak śmieszny samozwaniec, z którym nikt nie ma zamiaru się liczyć.

Zdecydowanie na pierwszy plan wysuwa się doskonały Steve Buscemi w roli przebiegłego Chruszczowa. Angażując całą swoją mimikę, tworzy karykaturalny szwarccharakter, który dwoi się i troi, by w końcu przejąć władzę. Dobrze się również ogląda Jeffrey’a Tambora grającego bezradnego Malenkowa. Jednak uwagę od głównych postaci odciąga niesamowicie charyzmatyczny Jason Isaacs jako marszałek Gieorgij Żukow. Z takim wodzowskim zacięciem powinien w przyszłości zostać obsadzony co najmniej w roli Juliusza Cezara.

"Śmierć Stalina" nie jest zwyczajnym filmem historycznym, do którego przyzwyczaili nas twórcy kina gatunkowego. Nie brakuje w nim lekkości i czarnego humoru, a jednocześnie cieszy, że scenarzyści oszczędzili nam slapstickowych gagów. To jednak za mało. Szkockiemu reżyserowi daleko do talentu członków grupy Monty Pythona, dlatego nie znajdziemy tu groteskowo przerysowanych interpretacji znanych historii, ani nawet przekraczania granic dobrego smaku w stylu Sachy Barona Cohena w filmie "Dyktator". Co prawda Armando Iannucci chętnie sięga po absurd, ale akurat ten nieodłącznie związany jest z rzeczywistością tamtych czasów.

Pojawia się zatem pytanie, po co właściwie powstał ten film. Jeśli nie jest dobrą komedią, to może chociaż polityczną prowokacją. Historia aż prosi się o nawiązania do współczesności, krytykę bieżącej polityki, w tym imperialnych zapędów światowych mocarstw. Nic takiego niestety się nie dzieje. Ciężko doszukać się "oznak walki ideologicznej", których tak bardzo bała się rosyjska dystrybucja, zakazując wyświetlania filmu w kinach. A szkoda, przez to "Śmierć Stalina" pozostaje jedynie przeciętnie interesującą lekcją historii, która niestety szybko wypadnie z głowy.

6/10

"Śmierć Stalina" (The Death of Stalin), reż. Armando Iannucci, Wielka Brytania, Francja 2017, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 27 kwietnia 2018 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Śmierć Stalina
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy