Reklama

"Sens życia oraz jego brak" [recenzja]: Młodość, wiek kryzysu

Áron (Áron Ferenczik) jest tuż przed trzydziestką. To świeży absolwent teorii i historii filmu. Nie może znaleźć satysfakcjonującej pracy, rzuciła go dziewczyna, przyjaciele żyją swoim życiem, a marzenia zaczną się spełniać dopiero jutro. "Sens życia i jego brak" to komedia o wiecznym niespełnieniu i drażniącym braku pomysłu na siebie.

Áron (Áron Ferenczik) jest tuż przed trzydziestką. To świeży absolwent teorii i historii filmu. Nie może znaleźć satysfakcjonującej pracy, rzuciła go dziewczyna, przyjaciele żyją swoim życiem, a marzenia zaczną się spełniać dopiero jutro. "Sens życia i jego brak" to komedia o wiecznym niespełnieniu i drażniącym braku pomysłu na siebie.
Kadr z filmu "Sens życia oraz jego brak" /materiały dystrybutora

Gábor Reisz - reżyser, scenarzysta, autor zdjęć i współautor muzyki do filmu - zapytany o swoje inspiracje wymienia jednym tchem Roya Anderssona, Woody'ego Allena, Jean-Luca Godarda i braci Coen. Widać je wszystkie w "Sensie życia oraz jego braku". To historia o tragizmie kondycji ludzkiej à la Andersson z dialogami na pierwszy "rzut oka" inspirowanymi allenowskimi komediami. Zapatrzony w Godarda Reisz nazywa swoją niezależną węgierską produkcję eksperymentem; fabułę okrasza sporą dawkę ironii - uwielbionej przez Ethana i Joela Coenów. Amerykańska kinematografia jest szczególnie bliska Reiszowi. Korzenie pomysłu na opowieść o młodym mężczyźnie w kryzysie ewidentnie sięgają za ocean.

Reklama

Z chwilą, gdy rzuca go dziewczyna, Áron zdaje sobie sprawę, że nie ma niczego prócz jednego marzenia - chce napisać książkę. To zrobi jednak jutro. Nie ma w nim jednak ani uroku ani dramatyzmu, jakimi epatowała Scarlett O’Hara w "Przeminęło z wiatrem", kiedy każdy problem kwitowała obietnicą, że pomyśli o nim następnego dnia. Życie Árona jest nieciekawe i rozczarowujące. Momentami bawią jego barwne analizy szarej codzienności i wpadki; niezłe są też dwie surrealistyczne sekwencje, które wnoszą do banalnej historii nową jakość. Film jednak się dłuży, zbyt często osiada na mieliznach, nudzi przewidywalnym rozwojem wypadków i nie zaprasza do wzięcia udziału w miejskiej przygodzie, jakiej nie zechce się zapomnieć.

Reisz przeszczepia na rodzimy grunt schemat typowy dla amerykańskich "mumblecore" - przegadanych historii o 30-latkach, którzy nie mogą znaleźć dla siebie miejsca. Chcą czegoś innego, niż ich rodzice. Starają się wytrwać w stanie ciągłej ekscytacji i niepostrzeżenie osuwają się w depresję wynikającą z braku realnych perspektyw i pomysłu na siebie. Żeby była jasność - bardzo często nie mowa tu o dramatach, ale o nieźle napisanych tragikomediach, w których każdy może odnaleźć siebie i przy odrobinie dystansu zmierzyć się z własnymi demonami. Tego typu filmy podbijały światowy rynek we wczesnych latach dwutysięcznych. Pozbawione trzyaktowej struktury, mało wyrafinowane, ale bardzo autentyczne - zarówno w formie i treści - miały świeżość i bezczelny urok nowofalowego kina.

Twórcy, którzy dziś się z nimi mierzą, rzucają się trochę z motyką na słońce. Mistrzów sprzed lat nie prześcigną, bo w kręgach niezależnych produkcji nigdy o wyścigi nie chodziło; świeżością spojrzenia na sprawę też nie zaskoczą, bo kryzys, który dopada ludzi przed trzydziestką wygląda i przebiega wciąż tak samo, jak przed dziesięciu laty. Jeśli "Sens życia..." może dziś kogoś zainteresować, to chyba wyłącznie widzów, którzy nie mieli okazji zapoznać się z historią nurtu. Dosyć przeciętny fabularny koncept Gábora Reisza zgrabnie się w nią wpisuje.

5/10

"Sens życia oraz jego brak", reż. Reisz Gábo, Węgry 2014, dystrybutor: Aurora Films, premiera kinowa: 10 lipca 2015 roku.

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy