"Rampage: Dzika furia" [recenzja]: Zabawa w kino

Kadr z filmu "Rampage: Dzika furia" /materiały prasowe

Jedno trzeba powiedzieć wprost: Dwayne Johnson nigdy nie był gwiazdą mądrych filmów. Począwszy od "Króla Skorpiona", przez serię "Szybkich i wściekłych", aż po przebojowe "Jumanji: Przygodę w dżungli" - każdy z firmowanych jego nazwiskiem hitów zawierał w sobie sporą dawkę niedorzeczności. Jednak w "Rampage: Dzikiej furii" stężenie głupoty bije na głowę wszystkie wcześniejsze dokonania "The Rocka". Wbrew pozorom, to wcale nie oznacza, że film Brada Peytona bawi gorzej niż poprzednicy...

Zresztą, po adaptacji gry komputerowej z lat 80. XX wieku, w której głównym założeniem było rozwalenie jak największej liczby budynków, nikt chyba nie oczekiwał głębi, wiarygodności czy choćby zdrowego rozsądku. Grupa scenarzystów i tak wykonała plan minimum, wyłuskując z prostej gierki strzępki fabuły i rozbudowując je do pełnometrażowego widowiska. W "Rampage: Dzikiej furii" głównymi bohaterami nie są już bowiem rozwścieczone zwierzęta: goryl, krokodyl i wilk, a Davis Okoye (Dwayne Johnson) - prymatolog, który opiekuje się małpami w rezerwacie dzikiej przyrody w San Diego.

Reklama

Choć Okoye wyraźnie stroni od ludzi, jego zdolności interpersonalne pozwoliły mu na głęboką więź z niespotykanym w naturze gorylem-albinosem - George’em. Obaj panowie na migi potrafią toczyć poważne dysputy - do czasu, aż na skutek kontaktu z substancją zmieniającą kod genetyczny George przemienia się w ogromną kulę furii, która niszczy wszystko na swojej drodze. Za eksperymentem stoi potężna korporacja, a jej szefowa - Claire Wyden (Malin Åkerman) za wszelką cenę chce przejąć rozwścieczoną małpę do dalszych badań. By ocalić przyjaciela, Okoye wspólnie z nowopoznaną doktor Caldwell (Naomie Harris) i tajnym agentem Russellem (Jeffrey Dean Morgan) rusza przez Amerykę po ścieżce kolejnych zniszczeń, podczas gdy świat obiega informacja, iż przemianie uległy także agresywny wilk i wyrośnięty krokodyl...

Celem wszystkich zwierząt jest Chicago - siedziba korporacji zarządzanej przez Wyden. To tam realizuje się główne założenie "Rampage: Dzikiej furii": gigantyczna rozwałka, w której budynki łamią się jak patyki, helikoptery spadają z nieba niczym deszcz, a ludzie... cóż, nie kończą najlepiej. Jednym z najbardziej zaskakujących elementów w nowym filmie Peytona jest jego brutalność. Poza udziałem Johnsona, "Rampage" nie ma wiele wspólnego z przyjaznym widowiskiem familijnym jakim było ostatnie "Jumanji". Tutaj nie brak makabry, z ran leje się krew, a oprócz niezniszczalnego "The Rocka", twórcy nie oszczędzają bohaterów. Dość powiedzieć, że jeden z nich ginie pod betonem w postaci krwawej miazgi, co scenarzyści... obracają w żart. Od prologu zaskakuje też mrok, z jakim Peyton prowadzi opowieść - nieco niepasujący do pozostałych, zazwyczaj obładowanych humorem przygodówek, które kojarzymy z Dwayne'em Johnsonem.

Oczywiście, żartów w "Rampage: Dzikiej furii" nie brak - jest ich jednak nieco mniej i na znacznie niższym poziomie, niż wcześniej. Tak samo wygląda kwestia historii - mało oryginalnej i pozbawionej subtelności. W zamian twórcy podkręcili pozostałe elementy: sceny walki, efekty specjalne i tempo akcji. Logiki w filmie Peytona nie ma, ale fabuła pędzi do przodu tak, że widz nie ma czasu się nad tym zastanawiać. Podobnie jest z psychologią i motywacjami bohaterów - cokolwiek by nie robili, liczy się jedynie, by w odpowiednim momencie znaleźli się w samym centrum apokalipsy. W końcu, co to za film z Dwayne'em Johsonem, w którym to nie Dwayne Johnson ratuje świat? Motyw starcia trzech gigantycznych drapieżników ma natomiast odpowiedni potencjał rozrywkowy, który reżyser, ekspert od "popcornowych" blockbusterów, potrafi wykorzystać.

"The Rock", dla którego to już trzecia współpraca z Peytonem, nie przemęcza się - używa dokładnie tych samych środków (i mięśni), co zawsze, by widz pod żadnym pozorem nie przestał mu kibicować. Jako miłośnik natury (bo w końcu "Rampage" to film o więzi ze zwierzętami...), jego Okoye czasem zaskakuje nieporadnością w stosunku do ludzi, czasem rzuci jakimś nienajlepszym żartem, czasem zamiast się zastanawiać, puści się w wir walki. Za "mózg operacji" robią pozostali bohaterowie. Przy całej absurdalności "Rampage", warto też pochwalić twórców za autorski komentarz do kłusownictwa - najbardziej wartościowy element filmu.

Koniec końców "Rampage: Dzika furia" przypomina gigantyczny plac zabaw, na którym hollywoodzcy twórcy urządzili sobie dyskotekę. Mając praktycznie nieograniczony budżet (120 milionów dolarów) i wielką gwiazdę w obsadzie, postanowili zabawić się w kino, wrzucając do filmu wszystkie najbardziej szalone pomysły na rozwałkę. Ta aura czystego eskapizmu bije od nowego dzieła Peytona na mile i ci, którzy właśnie jej oczekują, będą bawić się znakomicie. Pozostali tę imprezę mogą sobie odpuścić.

6/10

"Rampage: Dzika furia" (Rampage), reż. Brad Peyton, USA 2018, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 11 maja 2018 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Rampage
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy