​"Portret kobiety w ogniu": Mniej znaczy więcej [recenzja]

Kadr z filmu ​"Portret kobiety w ogniu" /materiały prasowe

Melodramat może kojarzyć się z wizualnym przepychem - by przypomnieć nawet klasyczne "Przeminęło z wiatrem" czy ponad dwudziestoletniego już "Titanica", nachalną fabułą starającą się na siłę wyciskać łzy oraz aktorską szarżą, poniekąd usprawiedliwianą przez targające bohaterami skrajne uczucia. Jeśli ten opis kogoś zniechęcił, to uspokajam - "Portret kobiety w ogniu" Céline Sciammy stanowi totalne zaprzeczenie stereotypowej historii miłosnej. To stonowane kino, w którym małe gesty mają siłę tysiąca płomiennych przemów.

Bretania, druga połowa XVIII wieku. Artystka Marianne (Noémie Merlant) otrzymuje zlecenie namalowania portretu Heloizy (Adèle Haenel). Dziewczyna szykowana jest przez swoją matkę do zamążpójścia, jednak do tej pory odmawiała pozowania. Wie, że obrazy zostaną wysłane do jej potencjalnych partnerów. Marianne pojawia się w jej życiu jako służka. Jej zadaniem jest obserwować Heloizę, a później w ukryciu pracować nad jej portretem. Z czasem udaje jej się skruszyć skorupę, którą młoda arystokratka odizolowała się od świata. Im bliżej jest zakończenia prac nad obrazem, tym mocniejsze stają się jej uczucia do Heloizy.

"Portret kobiety w ogniu" debiutował podczas tegorocznego festiwalu w Cannes, z którego Sciamma wyjechała ze Złotą Palmą za scenariusz. Po seansie filmu wydaje się jednak, że to prestiżowe wyróżnienie jest dla niego nieco krzywdzące - jakby jury bardzo chciało go nagrodzić, ale wybrało najmniej odpowiednią kategorię. Siła najnowszego dzieła francuskiej reżyserki nie tkwi w scenariuszu. Historia jest prosta i pozbawiona zwrotów akcji obecnych chociażby w "Faworycie" Yorgosa Lanthimosa - innym kostiumowym romansie lesbijskim, który gościł w tym roku na ekranach polskich kin.

Reklama

Tekst stanowi jednak dopełnienie strategii twórczej Sciammy. Dialogi są sporadyczne i zwięzłe, natomiast ilość postaci z kwestiami mówionymi można zliczyć na palcach jednej ręki. Nie tylko scenariusz "Portretu..." jest minimalistyczny. Także scenografia nie przytłacza ilością szczegółów. Bohaterkom towarzyszy zwykle pustka zimnych pomieszczeń rezydencji matki Heloizy, ewentualnie niekończący się horyzont skalnej plaży, po której zdarza im się spacerować.

Oszczędność widać także w grze aktorskiej zasługujących na wszystkie nagrody świata Haenel oraz Merlant. To właśnie tutaj obrana przez Sciammę ścieżka daje najpiękniejsze efekty. "Portret..." nie jest dziełem wielkich gestów. O rosnącej fascynacji dwójki bohaterek świadczą drobne ruchy lub o sekundę zbyt długie spojrzenia. Nie oznacza to rezygnacji reżyserki z erotyzmu, jednak także on pojawia się w jej filmie w wysmakowanej formie. Sciamma nie potrzebuje - jak Abdellatif Kechiche w swoim "Życiu Adeli" - kilkunastominutowej, trącącej soft porno sceny seksu, by wyrazić emocje targającymi bohaterkami i napięcie między nimi. Gdy jednak w zachowaniu bohaterek pojawia się jakaś gwałtowność lub namiętność, zostaje ona z widzami przez bardzo długi czas.

Jednak są to sporadyczne momenty. Reżyserka nie postawiła wszystkiego na usypianiu czujności widza i nagłe wyprowadzanie go z równowagi. Senna atmosfera dominuje przez niemal cały seans, a nieśpieszne tempo hipnotyzuje i sprawia, że trudno oderwać oczy od ekranu. Niestety,  uwydatnia to także rysy - nietrafione (na szczęście nieczęste) decyzje Sciammy (widmo widziane przez Marianne) lub oczywiste i sztampowe zakończenie. Bolączki "Portretu..." nie zmieniają faktu, że jest on jednym z najlepszych i najpiękniejszych wizualnie melodramatów, jakie trafią w tym roku na ekrany kin.

7,5/10

"Portret kobiety w ogniu" (Portrait de la jeune fille en feu), reż. Céline Sciamma, Francja 2019, dystrybucja: Gutek Film, premiera kinowa: 18 października 2019 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Portret kobiety w ogniu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy