​"Miles Davis i ja" [recenzja]: Kiedy film biograficzny spotyka komedię sensacyjną

Don Cheadle jako Miles Davis /UIP /materiały dystrybutora

Schemat filmowej biografii znanego muzyka jest prosty. W introdukcji trzeba przedstawić dzieciństwo protagonisty i traumę, z którą będzie się on mierzył przez resztę swego życia. Skok o kilkanaście lat i widz jest świadkiem pierwszego sukcesu bohatera - niespodziewanego i jak najbardziej zasłużonego. Zaraz pojawia się jednak alkohol i narkotyki, a z nimi idzie w parze bolesny upadek ze szczytu. Następuje walka z uzależnianiami i traumą. Niezawodna okazuje się obecność rodziny i ukochanej. W finale artysta powraca w glorii chwały, a końcowe adnotacje streszczają w kilku zdaniach, jak potoczyły się jego dalsze losy.

Ów model fabularny w pełni wykorzystały - i wyczerpały - "Ray" Taylora Hackforda i "Spacer po linie" Jamesa Mangolda. Ich zwieńczony Oscarami i Złotymi Globami sukces zaowocował licznymi dziełami powielającymi schemat. O zmęczeniu tematem może świadczyć chociażby zupełna obojętność, jaką wywołał "Get on Up" z 2014 roku - biografia Jamesa Browna z Chadwickiem Bosemanem w roli głównej. W pierwszej chwili "Miles Davis i ja" może budzić obawy o kolejne przetworzenie sprawdzonego wzorca narracyjnego. Na szczęście po kilku minutach projekcji okazuje się, że stojący po obu stronach kamery Don Cheadle miał zupełnie inny pomysł na przedstawienie ikony jazzu.

Reklama

Film rozpoczyna się w drugiej połowie lat 70., kiedy Davis (Don Cheadle) na pięć lat zniknął z życia publicznego. Z monotonii kolejnych dni, ograniczających się do ćpania i wspominania małżeństwa z tancerką Frances Taylor (Emayatzy Corinealdi), wyrywa go pojawienie się namolnego dziennikarza muzycznego Dave'a Bradena (Ewan McGregor). W wyniku nieprawdopodobnego splotu wydarzeń idealnie niedobrany duet musi zacząć współpracować, by odzyskać unikatową taśmę z nagraniem ostatnich prób twórczości muzyka.

"Miles Davis i ja" stanowi połączenie dwóch gatunków - czasem zupełnie niepasujących do siebie, innym razem zaskakująco uzupełniających się. Na pierwszym planie znajduje się kryminalna intryga, a szukający zaginionej taśmy Cheadle i McGregor przypominają kolejne wariacje głównych bohaterów sensacyjnych filmów kumpelskich w rodzaju "Zabójczej broni". Braden w wykonaniu tego drugiego to tchórzliwy oszust mówiący zawsze o jedno słowo za dużo. Na szczęście McGregor znajduje złoty środek w prezentacji licznych wad dziennikarza, dzięki czemu jego występ nie ogranicza się do roli irytującego pomocnika. Z kolei Davis w wykonaniu Cheadle'a stoi na zupełnie drugim biegunie. Milczący, impulsywny, wprowadzający chaos gdziekolwiek się pojawi - muzyk od początku do końca skupia na sobie całą uwagę widza. Chociaż zestawienie obu bohaterów w pełni wykorzystuje ich komediowy potencjał, ich relacja nie jest do końca wiarygodna i wydaje się wynikać głównie z konieczności popchnięcia fabuły do przodu.

Sensacyjna historia jest od początku do końca wytworem scenarzystów. Biograficzne wątki zostają przemycone w retrospekcjach dotyczących nieudanego małżeństwa Davisa. Cheadle ukazuje podczas nich liczne wady swojego bohatera w sposób typowy dla przywołanych wcześniej filmowych życiorysów wielkich muzyków. Na szczęście reżyser i tutaj pozwala sobie na odstępstwo od reguły. Ukochana pozostaje tylko wspomnieniem, a sam Davis - w przeciwieństwie do ekranowego Ray'a Charlesa czy Johnny'ego Casha - nie ma najmniejszego zamiaru przeciwstawić się niszczącym go nałogom. Cheadle nie pomija również aspektu, którzy inni twórcy bagatelizują na korzyść dramatów rodzinnych. Dla niego głównym czynnikiem definiującym Davisa jest jego muzyka, co pięknie podkreśla w finalnych scenach filmu.

Odpowiadający także za scenariusz filmu Cheadle zachwyca jako aktor, a jego reżyserski debiut można uznać za udany. Świetnie wychodzi mu przedstawienie mikroświata w mieszkaniu Davisa w pierwszych scenach, ma też wyczucie komedii słownej i sytuacyjnej w relacji artysty z Bradenem. Zdarza mu się jednak gubić tempo narracyjne, szczególnie w dalszej części opowieści, gdy sensacja zaczyna dominować nad biografią. Chętnie korzysta także z fabularnych klisz, czego najboleśniejszym przykładem jest stereotypowy chciwy i niegodziwy producent grany przez Michaela Stuhlbarga. Gryzą się także niektóre zmiany tonacji w przejściach z kumpelskiej komedii do obrazów przemocy domowej. Mimo to Cheadle'owi należą się wyrazy uznania za odwagę swych artystycznych decyzji: odejścia od sprawdzonej formuły narracyjnej na rzecz ukazania muzyka przez pryzmat nieautentycznej historii. Chociaż wytwórnia Sony Pictures Classics rozpoczęła niedawno kampanię promocyjną, mającą przynieść mu nominację do Oscara, ani przez moment nie wydaje się, by potencjalne nagrody chociaż przez chwilę były dla odtwórcy roli Davis jakąkolwiek motywacją w tworzeniu tego filmu.

7/10

"Miles Davis i ja" [Miles Ahead], reż. don Cheadle, USA 2016, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 2 września 2016

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy