"Listopad": Prawdziwy estoński black metal

Kadr z filmu "Listopad" /materiały prasowe

Listopad jest porą roku, stanem umysłu, ale też miejscem. Bardzo dziwnym miejscem. Chociaż film Rainera Sarneta rozgrywa się w dawnej Estonii, to prawie nic nie łączy go z kinem historycznym - ekranowa rzeczywistość jest magiczna, fantasmagoryczna, wymyślona lub wyśniona.

W pierwszej scenie widać, jak samotny wilk wesoło biega po śniegu, co jest obrazem dość niecodziennym, lecz nie nadnaturalnym. Jednakże już w następnej scenie groteskowy stwór - coś w rodzaju golema stworzonego z kos i czaszki - wtacza się do obory, gdzie obwiązuje łańcuchem krowę, którą wywleka na zewnątrz, aby chwilę później polecieć w niebo niczym śmigło bez helikoptera, ciągnąc za sobą nieszczęśliwie muczące zwierzę. Witajcie w nieswoim świecie.

Za progiem czeka jeszcze więcej dziwów i atrakcji. Po lesie błąkają się duchy i grasuje diabeł, któremu można sprzedać duszę, jeśli tylko ma się takową na zbyciu. Ludzie ze wsi oddają się frapującym praktykom, na przykład ubierają majtki na głowę, żeby uniknąć zarazy. Śmiech, konsternacja i groza. A także smutek, gdyż ten świat jest zdegradowany i pogrążony w rozpadzie, słowem: listopadowy. Smutek przychodzi jednak później, razem z poczuciem oswojenia i zadomowienia.

Reklama

"Listopad" jest mikrokosmosem. Nie opowieścią, ale właśnie mikrokosmosem, w którym można żyć przez blisko dwie godziny seansu. Fabuła pełni tutaj drugorzędną rolę, chociaż postaci jest wiele, a wątków tylko trochę mniej. Bohaterowie miotają się pomiędzy rutyną a niezwyczajnymi uniesieniami. Powraca motyw nieodwzajemnionej miłości. Jakkolwiek trudno byłoby streścić cały film, wszelkie narracyjne zawijasy i sploty zdają się w nim jedynie pochodnymi scenerii, jej emanacjami, dowodami w większej sprawie.

Uniwersum "Listopada" jest w tym samym stopniu przygnębiające, co piękne, przy czym jego piękno pochodzi głównie z zewnątrz, z wycyzelowanej warstwy formalnej. Film jest oprawiony w hipnotyzujące czarno-białe zdjęcia Marta Taniela. Las dawno nie wyglądał na ekranie tak złowieszczo i imponująco, nawet w równie dopieszczonej wizualnie "Czarownicy" Roberta Eggersa. Sporo tutaj kadrów o ikonicznej sile. Oglądanie "Listopada" przypomina czasem kartkowanie artbooka, który z powodzeniem udaje wygrzebaną gdzieś na strychu księgę z baśniami z odległego i złego kraju.

Na ścieżce dźwiękowej filmu znalazła się ambientowa muzyka naszego rodaka Jacaszka, która, podobnie jak inne jego nagrania, brzmi na zmianę archaicznie i nowocześnie. Nie trudno jednak wyobrazić sobie, że kolejnym scenom akompaniuje black metal, na przykład coś z wczesnych albumów Ulver lub Satyricon. Odurzająco mroczny i flirtujący z pogaństwem, "Listopad" jest blackmetalowym z ducha filmem.

8/10

"Listopad" [November], reż. Rainer Sarnet, Estonia, Polska, Holandia 2018, dystrybutor: Velvet Spoon, premiera kinowa 2 listopada 2018 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy