"Legend" [recenzja]: Mózg i jaja

Tom Hardy gra w "Legend" podwójną rolę /materiały prasowe

W latach 60. bliźniacy Kray byli zarówno prominentnymi figurami w podziemiu Londynu, jak i celebrytami. Film Briana Helgelanda jest efektowną, ale i pobieżną opowieścią o ich karierze.

W "Legend" Reggie i Ronnie Kray wzajemnie się uzupełniają. Reggie jest twardy, a przy tym rozsądny, obdarzony zmysłem strategicznym, który okazuje się niezbędny przy budowie przestępczego imperium. Natomiast Ronnie jest nieobliczalnym wariatem, kimś, kto budzi powszechny lęk. Reggie powściąga mordercze zapędy Ronniego. Ronnie stanowi tajną broń Reggiego. Porządek i chaos. Mózg i jaja.

Ten układ nie jest jednak tak prosty i perfekcyjny, jak mogłoby się na początku wydawać. Z czasem coraz trudniejsze okazuje się zachowanie balansu między jednym pierwiastkiem a drugim. Ponadto każdy z braci nosi w sobie jakąś sprzeczność. Ronnie potrafi zaskoczyć opanowaniem i delikatnością, a Reggie tłumi w sobie ogromne pokłady wściekłości. Sceny, w których każdy z Krayów pokazuje swoje drugie oblicze, są najbardziej przejmującymi momentami filmu.

Reklama

W obu braci z powodzeniem wciela się w Tom Hardy - aktor, który już w "Bronsonie" Nicolasa Windinga Refna odgrywał inną legendę brytyjskiej sceny przestępczej. Hardy od zawsze wydawał się dość ambiwalentną postacią. Z jednej strony jest potężnie zbudowanym mężczyzną, co predestynuje go do ról osiłków. Z drugiej strony ma w sobie kruchość, która zaznacza się w dziwnym, kobiecym wykroju ust, smutnym spojrzeniu i lekko drżącym głosie. W "Legend" wygrywa oba aspekty swojej persony, niuansując każdego z Krayów, czyniąc braci równocześnie podobnymi i bardzo różnymi.

Helgeland nie ma rewizjonistycznych ambicji i pokazuje bliźniaków jako gwiazdy, awanturników, którzy z uśmiechami na twarzach wspinają się po szczeblach kariery. Nawet ich potknięcia i śmiertelne błędy noszą znamiona brawury. Helgeland, który zadebiutował świetną "Godziną zemsty", dosadną nawet jak na standardy kina gangsterskiego, znowu dociska pedał gazu i serwuje widzom nawałnicę wymyślnej przemocy i barokowych bluzgów. Radykalność i ostentacja postępowania braci kontrastują z szarością i bezruchem East Endu. Zupełnie jakby ten świat mogła ożywić tylko rozlana krew.

To wszystko - bohaterowie i styl - nie jest jednak w stanie zagwarantować udanego filmu. Potencjał "Legend" zostaje roztrwoniony przez porwany i zmierzający donikąd scenariusz. Narracyjnym kręgosłupem jest tu monolog Frances (Emily Browning), coraz bardziej nieszczęśliwej żony Reggiego, aniołka z przetrąconymi skrzydłami i mętnym od psychotropów spojrzeniem. Nie oferuje on żadnego ciekawszego spojrzenia na historię Krayów, niczego poza niezbyt zaskakującą diagnozą, że zbrodnia nie sprzyja pożyciu małżeńskiemu. Cała reszta to ciąg epizodów, w których na zmianę zaznaczają się wpływy Martina Scorsese i Guya Ritchiego. Ot, opowiastka o chłopcach z ferajny, którym udało się zrobić kilka przekrętów.

6/10

"Legend", reż. Brian Helgeland, Wielka Brytania/Francja 2015, dystrybutor: Monolith, premiera kinowa: 9 października 2015 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Legend
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy