Reklama

"Król Artur: Legenda miecza" [recenzja]: Królewskie porachunki

W "Królu Arturze" Guy Ritchie wkracza na zupełnie obce sobie terytorium, do zamierzchłego świata legend, na pierwszy rzut oka odległego od przestępczego podziemia, które eksplorował w wielu swoich filmach, w tym debiutanckich "Porachunkach". Nie podchodzi jednak do fantasy z pozycji pokornego rzemieślnika, gotowego dostosować się do wymogów konwencji. Wręcz przeciwnie: próbuje przetłumaczyć klasyczną historię na swój własny język.

W "Królu Arturze" Guy Ritchie wkracza na zupełnie obce sobie terytorium, do zamierzchłego świata legend, na pierwszy rzut oka odległego od przestępczego podziemia, które eksplorował w wielu swoich filmach, w tym debiutanckich "Porachunkach". Nie podchodzi jednak do fantasy z pozycji pokornego rzemieślnika, gotowego dostosować się do wymogów konwencji. Wręcz przeciwnie: próbuje przetłumaczyć klasyczną historię na swój własny język.
Charlie Hunnam w filmie "Król Artur: Legenda miecza" /Warner Bros. /materiały dystrybutora

Pierwsze minuty zdają się zwiastować coś innego. Początkowe sceny walki o Camelot są utrzymane w tonacji ponurego patosu i wyglądają tak, jakby zrealizował je Peter Jackson lub Justin Kurzel. Kiedy jednak akcja skupia się na Arturze (Charlie Hunnam), pozbawionym dziedzictwa i zmuszonym do dorastania pośród społecznych wyrzutków, film zmienia się w karkołomne połączenie fantasy z ukochaną przez Ritchiego komedią kryminalną. Artur nie jest nieskazitelnym herosem, tylko cwaniakiem i zawadiaką, a jego zmagania z królewskim uzurpatorem Vortigernem (Jude Law) przypominają mafijne rozgrywki, w których wszystkie chwyty są dozwolone. 

Reklama

Film jest szybki, agresywny i efekciarski, a przez to na wskroś nowoczesny, do tego stopnia, że czasem odruchowo oczekuje się, że bohaterom zacznie przygrywać hip-hop lub punk rock. Ritchie odrzuca linearną i majestatyczną narrację, tak bardzo typową dla dzieł spod znaku magii i miecza, i zastępuje ją transowym kalejdoskopem scen. Akcja nieustannie pędzi do przodu, mnożą się niedopowiedzenia i tylko część z nich jest łatana retrospekcjami, niektóre w teorii kluczowe wydarzenia przybierają na ekranie postać gęsto zmontowanych skrótów. W rezultacie film nie angażuje emocjonalnie, ale za to skutecznie przykuwa spojrzenie.

Z "Króla Artura" zapamiętuje się głównie pojedyncze obrazy. Tłum ludzi walczących ze sobą o dostęp do głazu, z którego sterczy Excalibur, czekający, aż wyciągnie go prawowity władca. Panią Jeziora, która płynie w granatowej wodzie niczym antropomorficzna meduza. Albo Vortigerna spiskującego z zamieszkującymi podziemia zamku morskimi wiedźmami, budzącymi skojarzenia ze stworami z wyreżyserowanych przez Stuarta Gordona adaptacji prozy H. P. Lovecrafta. 

Można jednak znaleźć tutaj momenty, w których widać, że Ritchie nie do końca czuje fantastykę i nie wie, jak pogodzić ją ze swoim stylem. Potyczki toczone przez bohatera przy pomocy zaczarowanego miecza budzą niemiłe skojarzenia z grami wideo, są jawnie sztuczne, absurdalnie zamaszyste i kiczowate w najgorszym znaczeniu tego słowa. Ponadto nieszczególnie pasują do brudnej, chropawej reszty filmu. To właśnie w tych scenach energia i brawura Ritchiego, jego dwa największe atuty, zwracają się przeciwko niemu.

6,5/10

"Król Artur: Legenda miecza" [Kig Arthur: Legend of the Sword], reż. Guy Ritchie, USA 2017, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 16 czerwca 2017

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Król Artur: Legenda miecza
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy