"Kapitan Marvel" [recenzja]: Bezpiecznie do bólu

Brie Larson jako tytułowa bohaterka filmu "Kapitan Marvel" /Wiese/FaceToFace/REPORTER /East News

Przed premierą "Kapitan Marvel" internetowe trolle podnosiły raban, że to atak na mężczyzn, feministyczna propaganda, przejawy nienawiści wobec białych heteroseksualnych mężczyzn i tak dalej. Nic z tych rzeczy. Najnowszy film Marvela obok kontrowersji nawet nie stał. To produkcja wręcz do bólu bezpieczna i korzystająca wyłącznie ze sprawdzonych schematów - i dobrych, i złych.

Vers (Brie Larson) należy do elitarnego oddziału sił zbrojnych kosmicznej rasy Kree. Kobieta jest obdarzona ogromną mocą. Nie pamięta jednak jak ją posiadła ani niczego sprzed swojego przystąpienia do Kree sześć lat temu. Tropiąc terrorystów z zmiennokształtnej rasy Skrulli Vers trafia na Ziemię lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Tam razem z agentem Nickiem Furym (Samuel L. Jackson) kontynuuje pościg za złoczyńcami. Przy okazji stara się także rozwikłać tajemnicę swojego pochodzenia.

"Kapitan Marvel" pozbawiona jest charakterystycznej warstwy wizualnej (jak "Czarna Pantera" czy "Thor: Ragnarok"). Nie czerpie też z innych gatunków - jak "Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz" z kina szpiegowskiego czy "Spider-Man: Homecoming" z teen movies. Pierwszy film Marvela z kobiecą protagonistką przywodzi na myśl "Iron Mana" z 2008 roku. Ot, mamy przedstawienie nowej postaci, przyjemny drugi akt z dowcipami i sporadycznymi scenami akcji oraz średnio angażującą bitwą pod koniec. Gdyby "Kapitan Marvel" wyszła w tym samym czasie, co "Iron Man", pewnie teraz uchodziłaby za klasyk gatunku superbohaterskiego.

Reklama

Ale ukazała się dzisiaj - w momencie, gdy ekranizacje komiksów otrzymują nominacje do Oscara za najlepszy film, a twórcy odważnie eksperymentują z formą. Wystarczy porównać przygody pani Kapitan z niedawnym "Spider-Man: Uniwersum" by zobaczyć, jak irytująco bezpiecznym filmem jest dzieło Anny Boden i Ryana Flecka. Nie chodzi nawet o samą treść, ale o narrację i formę - wszystko wedle sprawdzonego i nieco już wyeksploatowanego schematu.

Wychodzi z tego film przyjemny, z dużą dawką humoru i sympatycznymi bohaterami. Larson i Jackson mają dobrą chemię i dzięki temu ich relacja wypada naturalnie. Ciekawie wypada także dowódca Skrulli, grany przez Bena Mandelshona Talos, o którym nie wypada pisać nic więcej - bo jeszcze popsułbym komuś seans. Niestety, talent części aktorów jest zmarnowany. Jude Law nie ma za dużo do roboty, podobnie jak powracający z pierwszych "Strażników galaktyki" Lee Pace i Djimon Hounsou.

"Kapitan Marvel" powtarza wady i zalety poprzednich filmów z serii adaptacji komiksów Domu Pomysłów. Są niepotrzebne dłużyzny, niewykorzystanie okresu lat dziewięćdziesiątych (żarty z powolnego internetu są zbyt oczywiste) i niezadowalające efekty specjalne. Ale zaraz rekompensuje je dobry gag, przemyślana scena ewolucji bohaterki, wskazanie na pewien problem dzisiejszego świata czy mrugnięcie okiem do fanów komiksu (w tym epizod zmarłego w listopadzie 2018 roku Stana Lee).

Fani kinowego uniwersum Marvela powinni być zadowoleni. Ja niby narzekam, ale też bawiłem się dobrze. Niemniej po dwudziestu filmach - w tym "Strażnikach galaktyki" i "Avengers: Wojnie bez granic" - naprawdę nie oczekiwałem dzieła aż tak zachowawczego.

6/10

"Kapitan Marvel" (Captain Marvel), reż. Anna Boden i Ryan Fleck, dystrybucja: Disney, polska premiera: 8 marca 2019 roku


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kapitan Marvel
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy