Reklama

"Intruz": Szklane góry

"Intruz" miał wprowadzać nową jakość w filmach science-fiction. Jeśli jednak udaje mu się cokolwiek osiągnąć w kinie gatunkowym, to tylko - i w dodatku niezamierzenie - na płaszczyźnie komedii.

I rzeczywiście, podczas projekcji "Intruza" nie sposób powstrzymać się od śmiechu. Dialogi są tak wdzięczne, a sytuacje na tyle absurdalne, że trudno nie wyjść z kina z przysłowiowym bananem na ustach. Bohaterowie tej postapokaliptycznej bzdurki żyją w świecie, w którym ludzkość zainfekowali obcy. Po co? Żeby mieć nad rodzajem ludzkim władzę? Bynajmniej. Najeźdźcy wzięli sprawy w swoje ręce, widząc, jak fatalnie radzimy sobie z zarządzaniem piękną Ziemią i jak doskonale sprawdzamy się w tępieniu siebie nawzajem. Zmartwieni ludzką głupotą obcy rzekli "basta!" i zrobili z nami porządek.

Reklama

Ale wszyscy przecież wiemy, że ludzie w dystopiach zwykli powtarzać: nie wszystek umrę. I zgodnie z tymi słowami i tym razem na amerykańskich pustkowiach ostała się banda rebeliantów, której udało się czmychnąć przed infekcją. Przed czyhającymi na nich obcymi chowają w najznakomitszej kryjówce, jaką kino sci-fi do tej pory widziało: we wnętrzu cudownej, monumentalnej pustynnej góry, wyłożonej od wewnątrz lustrami (tak!), które umożliwiają życie roślinności. Zapewne o czymś podobnym śnił Żeromski, kiedy snuł swoją wizję szklanych domów.

Niestety, Stephenie Meyer "Przedwiośniem" raczej się nie inspirowała, więc w jej książce hasła "mniejszości", "rewolucji", "buntu" i "dojrzewania" wyprane są z jakiejkolwiek idei. Filmowy "Intruz" niczym echo bezmyślnie odbija ten myślowy pustostan, serwując widzowi istny popis grafomanii. Zacznijmy bowiem od tego, że w ciele głównej bohaterki mieszkają dwie osoby (?): człowiek - Melanie i tytułowy intruz - Wagabunda, zwana przez ziomków swojsko i z polska Wandą.

Sceny, w których dziewczęta drą ze sobą koty, mogłyby przejść do klasyki komedii. Kiedy Wanda chce skosztować ust przystojniaka-rebelianta, Melanie czuje, że zdradza swojego chłopaka, ale kiedy nadarza się okazja, by pomigdalić się właśnie z nim, nad trójkątem i tak ciąży poczucie zdrady, wszak pocałunku doświadczy także Wanda. Jeśli sądziliście, że transgeniczne mieszanki w "Zmierzchu" były nie do ogarnięcie, przy "Intruzie" możecie dostać kota.

Na wątpliwą korzyść dla tego filmu można wyliczyć dwie rzeczy. Pierwszą jest wspaniale dopasowany do ciała Diane Kruger strój. Jeśli w przyszłości nawet uniformy będą wyglądać tak seksownie, to po co czekać jutra. Drugą z kolei jest dość zaskakująca oszczędność scenograficzna. "Intruz", pomimo wysokiego budżetu, nie skrzy efektami specjalnymi ani scenograficznym bogactwem. Dość tu minimalistycznie, jak na rozpasaną Fabrykę Snów. Jak mniemam, celem takiego zabiegu było skupienie uwagi na wewnętrznych rozterkach bohaterów, interludzkich i inter-obcych relacjach. Niestety, właśnie takie rozłożenie akcentów "Intruza" zgubiło.

Po projekcji tego filmu naturalną reakcją wydaje się minuta ciszy, kiedy w pełni rozgrzeszona jest nostalgia za serią "Zmierzch".

2/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Intruz" ("The Host"), reż. Andrew Niccol, USA 2013, dystrybutor: Monolith Films , premiera kinowa 5 kwietnia 2013 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gora
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy