​"Gentleman z rewolwerem" [recenzja]: Urocza komedia w starym dobrym stylu

Robert Redford w filmie ​"Gentleman z rewolwerem" /materiały dystrybutora

Jeżeli żegnać się z kinem, to tylko w najlepszym stylu, szczególnie po sześćdziesięciu latach oszałamiającej kariery.

Kilka miesięcy temu Robert Redford zapowiedział, że rola w "Gentlemanie z rewolwerem" będzie jego pożegnaniem z aktorstwem. Dziś nie jest już to takie pewne, mistrz ze swoich słów wycofuje się rakiem, ale ta sympatyczna komedia z przymrużeniem oka takim pożegnaniem mogłaby się spokojnie stać. Powraca tu ten Redford, w którym świat zakochał się w latach 60. i 70. minionego wieku. Zawadiacki, uśmiechnięty, szarmancki. I nie brakuje tu ukłonów w stronę jego najwspanialszych kreacji.

Ostatnie lata przyzwyczaiły nas do Redforda w bardziej nobliwym wydaniu, jako aktywnego seniora, zabierającego z ekranu głos w kwestiach polityki ("Ukryta strategia", "Truth"), ekologii i woli przetrwania ("Wszystko stracone", "Piknik z niedźwiedziami"), sporadycznie romansującego z kinem stricte rozrywkowym ("Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz") i familijnym ("Mój przyjaciel smok"). Pokryta zmarszczkami twarz, lata doświadczenia, bogata działalność artystyczna, wykraczająca daleko poza aktorstwo, idą takiemu wizerunkowi w sukurs. Ale Redford wciąż ma tę iskrę, charyzmę, które wyniosły go na szczyt wraz z kreacjami w takich filmach, jak "Butch Cassidy i Sundance Kid", "Żądło", "Trzy dni kondora" czy "Wszyscy ludzie prezydenta".

Reklama

Trudno uwierzyć, że historia w "Gentlemanie z rewolwerem" nie została wymyślona specjalnie z myślą o nim (choć z tą myślą bez wątpienia podkręcona i uszyta), a zainspirowana życiem prawdziwego rabusia i mistrza ucieczek Forresta Tuckera (zbiegł 18 razy, a 12 próbował!).

Redfordowego Forresta poznajemy w momencie kolejnego napadu na bank. Idzie mu to jak z płatka, gdyż metodę ma całkiem odmienną niż ta, którą stosowali Bonnie i Clyde. Nigdy w życiu z broni nie wystrzelił (choć raz strzelił mu tłumik w samochodzie). Elegancja i kurtuazja, a gdy jest okazja - kasjerka w okienku - odrobina flirtu. Zawsze serdeczność wobec okradanych, także kierownika w średnim wieku. Do tego obserwacja i dobre planowanie, obejmujące podsłuch policyjnych częstotliwości. Gdy jednak ktoś naciśnie guzik powiadomienia służb, wiadomo, w którą stronę wiać. I tak Forrest poznaje życzliwą wdówkę, wspaniale - a jakżeby inaczej - graną przez Sissy Spacek! Subtelny romans, gra w kotka i myszkę z policją (bo w końcu ktoś - Casey Affleck jako detektyw John Hunt - na trop Forresta wpada), szczypta nostalgii. Owszem, ta historia nie zaskakuje "nieprzewidywalnymi zwrotami akcji". Ktoś nawet mógłby stwierdzić, że jest banalna. Ale nie! Nie! Nie! Nie! Nie z tą energią i nie z tymi aktorami, rytmem i kostiumem.

Redford - to widać - bawi się znakomicie, Sissy niezgorzej. A widzowie razem z nimi. "Gentleman z rewolwerem" nie wydziwia, nie epatuje fajerwerkami, wybuchami i grubo ciosanymi żartami, CGI czy innymi "technowinkami". Uwodzi za to bezpretensjonalnością, lekkością i serdecznym humorem. Oczywiście, również tymi wszystkimi drobnymi smaczkami, mrugnięciami okiem, przypominającymi o klasycznych rolach Redforda. To znakomite kino w starym dobrym stylu, udowadniające (przekonujące?), że metryka to rzecz mocno umowna, choć niby zapisana w papierach. Dawno tak dobrze na seansie się nie bawiłam i tak miło go nie spędziłam. Aczkolwiek nie jest to tak całkiem beztroski film, ale o tym najlepiej przekonać się samemu.

8/10

"Gentleman z rewolwerem" [The Old Man and the Gun], reż. David Lowery, USA 2018, dystrybutor: M2 Films, premiera kinowa: 16 listopada 2018


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy