Reklama

"Czego dusza zapragnie" [recenzja]: Nieudany powrót Montypythonowca

Uważaj na marzenia, bo lubią się spełniać - przestrzega chińskie przysłowie. O jego prawdziwości przekonuje się fajtłapowaty belfer Neil (Simon Pegg), którego kosmici wybierają na królika doświadczalnego. Obdarzając go nadprzyrodzoną mocą spełniania życzeń, sprawdzają, czy ziemianie gotowi są na cywilizacyjny skok, czy przeciwnie - a wtedy nie zasługują na to, by nasza planeta dalej zasilała szeregi galaktyki.

Uważaj na marzenia, bo lubią się spełniać - przestrzega chińskie przysłowie. O jego prawdziwości przekonuje się fajtłapowaty belfer Neil (Simon Pegg), którego kosmici wybierają na królika doświadczalnego. Obdarzając go nadprzyrodzoną mocą spełniania życzeń, sprawdzają, czy ziemianie gotowi są na cywilizacyjny skok, czy przeciwnie - a wtedy nie zasługują na to, by nasza planeta dalej zasilała szeregi galaktyki.
Simon Pegg: Ręka, która czyni cuda /materiały dystrybutora

Z absurdalnym scenariuszem pod rękę idzie absurdalny humor Terry’ego Jonesa, członka kultowej grupy Monty Python. Twórca filmów, po które dziś wciąż tak chętnie sięgamy, powrócił do robienia kina po prawie 20 latach przerwy. W nowej rzeczywistości trudno jest mu się jednak odnaleźć. Podpisana przez niego komedia bardziej przypomina efekt pracy Jima Carreya niż autorskie dzieło. Gagi, wyjątkowo namnożone, są częściej przaśne i płytkie, niewiele mówią o otaczającej nas rzeczywistości.

A przecież właśnie wyraźny komentarz, prztyczki punktujące nasze przywary i głupotę w połączeniu z brawurową formą i ujmującymi animacjami były domeną Montypythonowców. W "Czego dusza zapragnie" potencjał na kontynuowanie dobrej tradycji był ogromny. Jednak obserwując poczynania bohatera, który może zażyczyć sobie absolutnie wszystkiego, nie dowiadujemy się o nas samych nic nowego. Bo odkrycie, że człowiek to stworzenie wyjątkowo egoistyczne, które nie widzi wiele poza czubkiem własnego nosa, to jak na Jonesa stanowczo za mało.

Reklama

Są w "Czego dusza zapragnie" momenty krzepiące, jak choćby kosmici, którym głosu użyczyli inni Montypythonowcy czy - jedno z najciekawszych w filmie spełnionych życzeń - gadający pies, którego dubbingował nieodżałowany Robin Williams. Ale to zaledwie chlubne wyjątki. A przecież znając Jonesa, można było spodziewać się raczej rewersu "Bruce’a Wszechmogącego", a nie jego echa.

Obdarzając bohatera supermocą, reżyser niby próbuje powiedzieć coś o tym, jak dziś nasza wolna wola jest ograniczana - przez system, innych, ale i nas samych: przez nasze popędy i zachcianki. Ale nawet w momencie, kiedy uda mu się przemycić interesujące spostrzeżenie, zaczyna szwankować coś innego - najczęściej humor. Tak jest choćby w scenie transformacji Neila, mówiącej wiele o ograniczeniu języka i nieumiejętności zwerbalizowania pragnień. Bo kiedy Neil domaga się ciała zacnego człowieka, zamienia się, ku swojemu zaskoczeniu, w Alberta Einsteina, który okładek lifestyle'owych pism raczej by dziś nie ozdobił.

Niestety, cała przemiana bohatera i jego gorzkie odkrycie, że potrzeby nigdy się nie kończą i w rzeczywistości żyć bez nich nie można, borykają się z podobnymi problemami. O "Czego dusza zapragnie" nie można więc powiedzieć nawet, że udał się połowicznie.

4/10

"Czego dusza zapragnie" (Absolutely Anything), reż. Terry Jones, Wielka Brytania 2015, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 15 sierpnia 2015

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Czego dusza zapragnie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy