"Creed: Narodziny legendy" [recenzja]: Donnie i Rocky

Michael B. Jordan i Sylvester Stallone w filmie "Creed: Narodziny legendy" /materiały prasowe

Donnie Creed to syn Apolla Creeda, boksera, z którym pierwszą poważną walkę stoczył Rocky Balboa. Osierocony Donnie postanawia pójść w ślady ojca i zaczyna trening pod okiem jego dawnego oponenta i przyjaciela, obecnie żywą legendę i krzepkiego emeryta. Koniec jednej opowieści zazębia się z początkiem drugiej.

Podobnie do "Przebudzenia Mocy" J.J. Abramsa, "Creed" Ryana Cooglera jest czymś pomiędzy sequelem a remakiem. Chociaż Donnie (Michael B. Jordan) zastępuje Rocky'ego (Sylvester Stallone) w roli protagonisty, to w dużej mierze powtarza jego ścieżkę: z równie ambitnego, co wyśmiewanego gnojka staje się wybrańcem losu, który podczas przełomowego meczu walczy nie o zwycięstwo, tylko o honor i status obiecującego talentu.

Dziwne wydaje się to, że życie Donniego naśladuje biografię znajomego jego ojca. Sentymentalizm scenarzystów skutkuje czymś, co wygląda jak wybryk przeznaczenia. Jest w tej historii więcej słabych punktów, dla których nie da się już znaleźć mistycznej interpretacji. Chociaż ma ona ciekawy punkt wyjścia - w przeciwieństwie do Rocky'ego, Donnie nie jest biedakiem, tylko bogatym paniczykiem, który marzy o życiu pełnym adrenaliny - to jej dalsza część wygląda jak pozbawiona kantów trawestacja fabuły pierwszej części cyklu.

Reklama

Znika cynizm tamtej klasycznej historii, nie ma też jej groteskowego i niewygodnego poczucia humoru. Jeśli w "jedynce" opowieść o amerykańskim śnie była bardzo mocno, wręcz boleśnie osadzona w rzeczywistości, to w "siódemce" rzeczywistość za bardzo się nie liczy - zarówno dla pozbawionego większych trosk Donniego, jak i dla jego trenera oraz dziewczyny (Tessa Thompson). Scenarzyści zsyłają na tę parę pobocznych bohaterów poważne choroby wyłącznie po to, aby pokazać, jak oboje stawiają im czoła, jak tak naprawdę bez większych problemów przechodzą nad nimi do porządku dziennego. I aby wzmocnić pozytywną, gloryfikującą wolę walki wymowę wymowę filmu. W najlepszym wypadku "Creed" wydaje się naiwny, a w najgorszym - fałszywy.

"Creeda" broni jednak energia. Czuć ją w rolach Jordana i Stallone'a - obaj są naturalni i wyluzowani, grają tak, jakby ogromną przyjemność sprawiało im obcowanie ze sobą na planie. Czuć ją też w reżyserii. Tak jak i jego bohater, Coogler jest młodym człowiekiem i za wszelką cenę stara się udowodnić swoją wartość. Sceny obyczajowe kręci w równocześnie prosty i efektowny sposób, ale pełen wachlarz umiejętności pokazuje podczas momentów potyczek i treningów: stosuje długie, rozchybotane ujęcia, mnoży hipnotyczne zwolnienia, zwraca uwagę na krwiste detale, nadaje poszczególnym gestom nadludzkiego ciężaru, pozwala wybrzmieć patosowi kolejnych sytuacji. Nawet jeśli nie odnosi jednoznacznego zwycięstwa, to zwraca na siebie uwagę i budzi szacunek.

6,5/10

"Creed: Narodziny legendy" (Creed), reż. Ryan Coogler, USA 2015, dystrybutor: Forum Film, premiera kinowa: 6 stycznia 2016 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Creed: Narodziny legendy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy