Reklama

"Brud" [recenzja]: Psychol z Edynburga

Wizualna wizytówka głównego bohatera ekranizacji powieści Irvine'a Welsha "Brud", granego przez Jamesa McAvoya sierżanta Bruce'a Robinsona? Po nocy spędzonej w aucie "zły policjant" przeczesuje dłonią przetłuszczone włosy, przepłukuje usta łykiem wódki prosto z butelki, otwiera drzwi, wymiotuje, na pudełku od płyty CD usypuje kreskę kokainy i na pełnym speedzie rusza do akcji. Ktoś się jeszcze dziwi, że tytułowy "brud" (filth) to slangowe określenie gliniarza?

Szkocki autor Irvine Welsh napisał "Brud" w 1998 roku, dwa lata po entuzjastycznie przyjętej ekranizacji swej debiutanckiej powieści "Trainspotting". Miejsce akcji pozostało niezmienne, rzecz dzieje się w Edynburgu, zachowana została również zasada "sex, drugs and rock'n'roll": główny bohater "Brudu" to zdegenerowany policjant, którego intensywne życie zdominowane jest przez erotyczne ekscesy i narkotykowe odjazdy - wszystko na granicy rokendrolowego szaleństwa, choć muzycznym tłem dla przygód sierżanta Robertsona są w filmie Johna S. Bairda przeboje Billy'ego Oceana, Toma Jonesa, czy Otisa Blackwella. Tyle, jeśli idzie o nastrój.

Reklama

Fabularnym zaczynem całej opowieści jest tu zaś morderstwo japońskiego studenta, nad którym dowodzenie przejmuje Robertson. Pomyślne zakończenie sprawy przybliżyłoby go do upragnionego awansu; nasz bohater o wiele bardziej od rozwikłania kryminalnej zagadki zajęty jest jednak podkładaniem świń kolegom z pracy. W niszczeniu ich policyjnych karier nie ma sobie równych: jednemu z kontrkandydatów do stanowiska komisarza przyprawia rogi; kolejnego z kompanów dyskredytuje sugerując jego homoseksualizm. Na każdym kroku wyłazi z niego odrażający mizogin, seksista i sadysta z erotycznymi kompleksami. Po prostu psychol. Reżyser John S. Baird pogłębia portret psychologiczny bohatera Welsha wprowadzając do struktury narracyjnej filmu oniryczno-wizyjne sekwencje, trochę w stylu Terry'ego Gilliama. Pojawia się w tych halucynacjach postać żony Robertsona (Shauna Macdonald) oraz jego lekarza (Jim Broadbent) a my już wiemy, że prawdziwą stawką autodestrukcyjnych zmagań naszego bohatera jest - banalne? - walka o powrót małżonki.

Niedoświadczony reżyser John S. Baird (ma na koncie tylko kibolski dramat "Cass" z 2008 roku) próbuje ocalić z powieści Welsha to, co najcenniejsze, czyli język. Dla tych, który zdecydują się na seans "Brudu" bez napisów, będzie to prawdziwy test ze znajomości współczesnego slangu (o ile zdołają zrozumieć cokolwiek z mocno stylizowanego, ale jednak wyraźnego szkockiego akcentu). McAvoyowi, Szkotowi z krwi i kości, bluzganie w ojczystym dialekcie przychodzi bez trudu. Kroku dotrzymują mu tu w małych, ale wyrazistych kreacjach uznani brytyjscy aktorzy: Imogen Poots jako rywalka Robertsona w walce o awans - Amanda Drummond oraz niezawodny Eddie Marsan w roli fajtłapowatego okularnika Bleadseya.

Większym problemem było dla reżysera umiejętne zbalansowanie brutalnego naturalizmu opowiadanej historii z unoszącą się nad całą historią aurą narkotykowego szaleństwa. Baird wpisał swój "Brud" w ramy sprośnej komedii - zabawa bywa tu czasem naprawdę przednia. Gorzej, że Bairdowi marzy się bohater na miarę "Złego porucznika" Abla Ferrary lub jego młodszego kuzyna - "Brudnego gliny" Orena Movermana. Zamiast katharsis, otrzymujemy tu jednak tylko psychoanalizę dla ubogich (Robertson, o czym dowiemy się w trakcie seansu, jako dziecko stracił również brata). Psychologiczna wiarygodność to zdecydowanie najsłabsze ogniwo tego i tak chaotycznego oraz epigońskiego dzieła. Kto uwierzy mężczyźnie, który tak bardzo tęskni za żoną, że zaczyna nosić blond perukę, upodabniając się do swej straconej miłości? Zawrót głowy, że hej! Hitchcock by się uśmiał...

"Brud" trafia jednak na polskie ekrany w odpowiednim momencie. W kontekście przeprowadzonego kilka tygodni temu referendum w sprawie niepodległości aktualnie brzmią tu dumne hasła w stylu "Bycie Szkotem to piękna rzecz". Przy okazji dowiemy się, że Szkocja to naród, który dał światu "telewizję, silnik parowy, golfa, whisky, penicylinę, a przede wszystkim... smażonego w głębokim oleju batonika Mars". Ci, którzy oglądali już w kinach "Franka" Lanny'ego Abrahamsona, poznają tu zaś pierwowzór bohatera granego przez Michaela Fasbendera. Ważnym motywem jednej z intryg knutych przez Bruce'a Robertsona jest bowiem kultowe na Wyspach telewizyjne show Franka Sidebottoma. Wisienką na torcie jest jednak ekranowe spotkanie Jamiego Bella i Gary'ego Lewisa, którzy grają w "Brudzie" kolegów z pracy Robertsona. Ostatni raz, gdy widzieliśmy ich razem w filmie, Bell był Billym Elliottem, a Lewis grał jego ojca.

5/10

---------------------------------------------------------------------------------------


"Brud" (Filth), reż. Jon S. Baird, Wielka Brytania 2013, dystrybutor: 9th Plan, premiera kinowa: 17 października 2014.

--------------------------------------------------------------------------------------

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy