"Bikini Blue" [recenzja]: Polski pacjent

Tomasz Kot w filmie "Bikini Blue" /materiały dystrybutora

Ten film na pewno zapamiętamy ze względu na kreację Tomasza Kota, jak i jego angielszczyznę. W pamięć zapadają również kolorystycznie soczyste zdjęcia oraz wyrazista muzyka. I tylko samego filmu jakby brak, chociaż historia sama w sobie na taki zasługiwała.

Mało kto wie, że niedługo po wojnie, i jakiś czas potem, istniały w Anglii polskie szpitale psychiatryczne. Nie tylko dlatego, że personel stanowili Polacy, ale przede wszystkim dlatego, że Polakami byli pacjenci. Ludzie rozbici emocjonalnie po wojennych traumach i przeżyciach. Taką osobą jest Eryk, grany znakomicie przez Tomasza Kota. Zanim jednak poznamy naszego bohatera, wcześniej poznajemy jego angielską żonę Dorę, która nagle, wiedziona pewnym impulsem, ale też dość konkretnym powodem, rusza przez pół kraju na motorze do swojego przebywającego w szpitalu męża - Polaka.

Opis ten może wskazywać na kino drogi. Po części czymś takim film Jarosława Marszewskiego jest, ale nie tylko. To przede wszystkim historia o ludziach, którym wojna odebrała siebie, nadzieję, uczucia, mówiąc kolokwialnie pomieszała w głowie. Często jednak nie dlatego, że byli świadkami rzeczy okrutnych, niewyobrażalnych, ale dlatego, że musieli dokonywać wyborów, które już zawsze będą obciążały ich sumienia, wiarę w siebie, w człowieka w ogóle.

Reklama

W tym kumuluje się dramat Eryka. Człowieka, który przeżył kampanię wrześniową, trafił do Gułagu i domyślamy się, że ostatecznie z armią Andersa dodarł w końcu po wojnie na Wyspy. To on ma swoją tajemnicę, która krok po kroku odbiera mu rozum, miesza zmysły, powoduje, że nie panuje nad sobą, chociaż bardzo chce stworzyć wokół siebie świat idealny, pełen miłości, rodzinny. Czy Dora przyjeżdża walczyć o jego duszę? W konsekwencji pewnie tak, chociaż to młoda kobieta i nie można wykluczyć, że też myśli o sobie, sama chce wiedzieć, na czym stoi i jaka będzie jej przyszłość.

Wygląda to wszystko intrygująco, rodzi nadzieję na pełen emocji oraz dramatyzmu film. I tu jednak następuje brutalne zderzenie z rzeczywistością. "Bikini Blue" tego nie ma. Cały potencjał tej historii, od strony dramaturgicznej, nie posiada w sobie napięcia, nerwu, nie angażuje. Marszewski przeciąga sceny, wydłuża pierwszy akt, żeby nie dać nic w zamian w kolejnych. Tajemnica Eryka, powinna nadawać ton, budzić niepokój, intrygować. Owszem wyzwala zainteresowanie, ale na zasadzie odruchu i dzięki grze Kota. Fabularnie w żaden sposób nie jesteśmy prowokowani, nie wiercimy się nerwowo w fotelu, chyba, że ze zniecierpliwienia, że można było inaczej, ciekawiej, z większym zacięciem, wyrazistszą narracją. A tak rzecz się nam rozciąga, gubi w gąszczu słów, w braku pomysłu na wielopłaszczyznową historią. Był pomysł na film, zabrakło jednak na scenariusz.

Szkoda, naprawdę szkoda, bo trudno odmówić debiutującemu reżyserowi entuzjazmu. Cała produkcja, pod patronatem samego Juliusza Machulskiego, została zrealizowana w Anglii, pięknie sfotografowana i bardzo dobrze zagrana. Ale nie wzrusza niestety, pozostając jedną z wielu, gdzieś po drodze mijanych i dość szybko zapominanych. Może następnym razem będzie lepiej. Bo przecież uczymy się na błędach, czyż nie?

5/10

"Bikini Blue", reż. Jarosław Marszewski, Wielka Brytania/Polska 2017, dystrybutor: Best Fil, premiera kinowa: 21 kwietnia 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bikini Blue
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy