Reklama

"Big Love": Murder on the dancefloor

"Big Love", reż. Barbara Białowąs, Polska 2011, dystrybutor Monolith Films, premiera kinowa 10 lutego 2012 roku.

Barbara Białowąs wytoczyła ciężkie armaty, by walczyć z gnuśnością polskich rom-komów. "Big Love" miał wlecieć jak szrapnel pomiędzy wrony, fala uderzeniowa stylistycznego i erotycznego rozmachu zadrzeć pruderyjnie obciągnięte sukienki "Lejdis". Rzeczone armaty walą owszem dość mocno, ale niestety na oślep.

Każdy śmielej poczynający sobie z formą debiut budzi moje żywotne zainteresowanie. Film, czego uparcie niektórzy filmowcy nie chcą dostrzegać, nie jest biednym kuzynem literatury, celującym w przezroczystym relacjonowaniu historii. Od samego początku kino próbowano nobilitować poprzez nazwiska scenarzystów i autorów pierwowzorów literackich powstających adaptacji. Szczęśliwie, niesforny bękart wizji i fonii zawsze zrywał się z tej kastrującej uprzęży.

Reklama

Reżyserka "Big Love", będąca absolwentką kulturoznawstwa, ze specjalnością filmową oraz reżyserii, od jakiegoś czasu czyniła odważne deklaracje. Z jej słów wywnioskować można było, że "Big Love" będzie nastoletnim "Ostatnim tangiem w Paryżu" przyprawionym światłem stroboskopu i teledyskową stylistyką. I co? I wszystko to u niej znajdziemy, patrząc pod określonym kątem. Z "Tanga" pozostał seks - ładny, choć nawet w bardziej odważnych sekwencjach trudno pozbyć się wrażenia, iż stosunek odbywają (cytując Afrojaxa) "dwie delikatne róże". Z teledysku pozostały szybkie muzyka, cięcia i skróty. Dlatego próżno szukać tu elementów wymienionych w zapowiedzi prasowej: bohaterka nie zakłada zespołu i nie realizuje swoich muzycznych marzeń, ona w jednej chwili NIE MA, a w kolejnej MA zespół. Wszystko to tłumaczyć można jej obsesyjnym, toksycznym uczuciem wobec Maćka lub punktem widzenia więziennego psychologa, który podziela widz (spoilerów brak - tego wszystkie dowiadujemy się już w pierwszej scenie).

Odnoszę jednak wrażenie, że w "Big Love" te formalne sztuczki aplikowane są dla czystej warsztatowej zabawy. Oczywiście, poetyka teledysku bliska jest wszystkim, którzy w dzieciństwie łapali już przez satelitę Vivę zwei, ale trąci to stereotypem. Często zapomina się o tym, iż "kino jest formą, która myśli". Teledysk jest atrakcyjny, przykuwa uwagę i wywołuje zmysłowe skojarzenia, jednak bardzo rzadko udaje mu się udźwignąć ponad 1,5 godziny materiału. Nawet w klasycznym musicalu, sceny tańca i popisów wokalnych były ekscesem w narracji - atrakcyjnym wtrąceniem w korpus tekstu. Rozpisanie związku Maćka i Emilii na "numery" nie pozwala traktować ich poważnie, implikuje poważne braki charakterologiczne i gówniarstwo.

Taki zabieg powoduje to, że widz ocenia bohaterów z wyższością. Nie zdziwię się jeśli w komentarzach pod recenzjami zaroi się od epitetów oceniających Maćka i Emilię. Kolorowy wodospad tryskający z ekranu budzi pewną ekscytację, która wyczerpuje się po pewnym czasie w wyniku nadużycia, nie budzi jednak empatii.

A bez tego, trudno wyrazić wobec filmu coś innego niż obojętność, pomimo świdrującego spojrzenia Aleksandry Hamkało, przypominającej nieco, w jednej z ostatnich scen Evę Green.

4,5/10


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Love
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama